Nudy w zwolnionym tempie w TŚ

Nudy w zwolnionym tempie w Teatrze Śląskim – O beznadziejnie nudnej i wlokącej się, jak flaki z olejem, koprodukcji Teatru Śląskiego z Opolskim teatrem.

Kiedy wreszcie obrzygujący nas, co rusz, Śląskiem, imćpan Talarczyk wyjątkowo decyduje się na spektakl nie mający nic wspólnego ze śląskością i Śląskiem, wychodzi z tego, jak zwykle w Teatrze Śląskim, totalna katastrofa – nudy w zwolnionym tempie.

 

 

 

Nudy w zwolnionym tempie w Teatrze Śląskim

 

 

 

 

Nudy w zwolnionym tempie w Teatrze Śląskim

Tylko chłód

„Amator 2020” Małgorzaty Sobieszczańskiej i Norberta Rakowskiego w reż. Norberta  Rakowskiego, koprodukcja Teatru Śląskiego w Katowicach i Teatru im.  Kochanowskiego w Opolu. Pisze Wojciech Lipowski w Śląsku.

 

Twórcy teatralni lubią sięgać po różne sposoby urzeczywistniania się przeszłości oraz kontynuacji minionych zdarzeń, spraw dokonanych, które mogą ponownie zaistnieć w teraźniejszości. Stary chwyt wskrzeszania czasu przeszłego stanowi nie tylko obfitującą w znaczenia, efektowną poznawczo figurę, ale przy odrobinie szczęścia może stać się inspiracją dla rzeczy nowych, niespodziewanych. Nie trzeba dużo, aby to, co utrwaliła pamięć, może fotografia albo taśma filmowa, zostało wprawione w ruch, odczytane na nowo, i ułożyło się w historię, ciąg zdarzeń. Czesław Miłosz w Kronikach pisał, iż rzeczywistość doznana i nigdy nieutrwalona, może w projekcji naszej pamięci powrócić zupełnie nieoczekiwanie, wystarczy, by „po prostu wracały biegnące jedna za drugą klatki ogromnej taśmy i wzywały, żeby tę czy inną zatrzymać”. Susan Sontag w eseju Widok cudzego cierpienia notowała przemyślenia o sile oddziaływania obrazu: „Nawet jeśli to tylko znaki niebędące w stanie objąć całej rzeczywistości, do której odsyłają, mimo wszystko pełnią istotną funkcję. Obrazy te mówią: oto do czego zdolne są istoty ludzkie – nawet na ochotnika, z entuzjazmem, w poczuciu słusznej sprawy. Nie zapomnij”.

 

To ostatnie zdanie mogłoby stanowić motto dla Filipa Mosza, czterdziestolatka, miłośnika filmu, syna dokumentalisty amatora, który utrwalał patologie poprzedniej epoki za co stracił pracę i żonę. Dziś nikt już go nie zna, nawet syn, który w swym nowym mieszkaniu wyciąga z papierowego pudła starą kamerę, jedyną pamiątkę po nim i powoli nakręca sprężynę, po czym wprawia w ruch. W ciszy słychać szum aparatu z innej epoki.

 

Kolejny filmowy spektakl przedstawił widzom na początku nowego sezonu Teatr Śląski. Przekładany wielokrotnie ze względu na pandemię Amator 2020, pojawił się po ponad czterdziestu latach od premiery znanego wszystkim filmu Krzysztofa Kieślowskiego, który miał stanowić czytelną inspirację dla tekstu Małgorzaty Sobieszczańskiej i Norberta Rakowskiego, będącego jednocześnie reżyserem. Całość to koprodukcja Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu i Teatru Śląskiego.

 

Wielka przesyłka, monumentalna paczka z innej rzeczywistości czeka na widzów tego spektaklu. Zawiera coś kruchego, ulotnego, co pojawi się i zniknie. Fragile, ogromna nalepka informuje o niewidocznej zawartości. Maria Jankowska, scenograf, ustawiła ją na scenie, a właściwie opakowała szczelnie szarym papierem miejsce akcji. W środku, gdy opadnie, odnajdziemy galerię postaci, z którymi wyruszymy w podróż szczególną, bowiem prowadzącą w nieznane dla nich samych rejony. Zanim jednak ujrzymy zawartość, autorzy Amatora pokażą nam krótki film nawiązujący do słynnych Gadających głów Kieślowskiego z roku 1980. Kilka osób w różnym wieku odpowie na podobne pytania, jak tamci sprzed wielu lat. Kim jesteś? Czegoś byś chciał? Takie pokoleniowe odpytywanie, ciekawe, bo zrobione współcześnie, a brzmiące podobnie, bo czy ludzie aż tak bardzo zmienili się od tamtego czasu? Najciekawsze jest w tym zabiegu wycięcie fragmentu rzeczywistości z płynącego czasu, co daje iluzję dostępu do minionego przy pomocy narracji prowadzonej w teraźniejszości. Człowiek, rok urodzenia, jego świat i bolączki, wirtualna mapa, po której porusza się pamięć mówiącego. Przedstawienie doświadczeń, prywatnych historii ma w tym wypadku charakter obrazowy i dzięki temu sugestywny, porządkujący myśli.

 

Gdy opadnie w końcu wspomniana szara zasłona przed nami pojawi się właściwie puste wnętrze przypominające te z obrazów Edwarda Hoppera. Będziemy oglądać ze wszystkich stron przestrzeń spełniającą różne funkcje: korporacyjnego biura, pokoju w nowym apartamencie. Wystarczy ściągnąć ze stołu obrus, by dokonać zmiany przeznaczenia pokoju. Może twórcy chcieli w ten sposób oddać wewnętrzne wyciszenie postaci, podkreślić lakoniczność, sugestywność obrazu, oszczędność środków wyrazu? A może chłód panujący między spotykającymi się tam ludźmi? Mimo iż niewiele w tej sztuce się dzieje, na co zwracali uwagę niektórzy widzowie, mimo że to, co przedstawiono, umyka łatwemu opisowi, mamy dojmujące uczucie, że kiedy wkraczamy w ten świat „artysty” mającego na celu pochylenie się nad losem innych jesteśmy tam na jego warunkach, bez kompromisu, ulegając złudzeniu dziwnej bezczasowości.

 

Przez ten dziwny pokój przesunie się kilka osób, w których Filip Mosz, główny bohater Amatora 2020, grany przez najlepiej radzącego sobie w tym spektaklu Dariusza Chojnackiego, nie odnajdzie tego, czego oczekiwał najbardziej, miotając się w życiu niczym w pokazanej na scenie klatce: normalności, miłości, szczerości, zrozumienia, życia według jasnych zasad. Będzie tam nierozumiejąca niczego żona, spodziewająca się potomka, w tej roli przesadnie ekspresyjna Aleksadra Fielek. Szkoda, że nie dała nam szansy zrozumieć jej problemów podobnie jak mężowi. Pojawi się szef, kabotyn korporacyjny, dobrze zagrany przez Rafała Kronenbergera, który zleci mu zrobienie promocyjnego filmu o pracownikach,, co doprowadzi do konfliktu, bo autor pokaże prawdę i pochyli się nad losem najsłabszych ocalając własną godność w prawdzie i szczerości. Mosz nie odnajdzie także zrozumienia u dawnego przyjaciela ojca – rozmowa z nim to jedna z najlepszych scen tego spektaklu – gdy zapyta banalne jak żyć w tym obcym świecie.

 

Świetny Wiesław Sławik wyjawi, że nie pojmuje jego ambicji, zamiarów, wszelkich nieczytelnych dla niego spraw tego pokolenia i nie pomoże w odpowiedzi na pytanie jak tworzyć, jaka jest cena niepopularnych wyborów. Nawet spotkany na wieczorze autorskim dokumentalista Krzysztof (w tej niewielkiej roli bardzo rzeczowy i przekonujący Artur Paczesny) nie udzieli cennych wskazówek, stwierdzając na koniec, że gdyby wiedział jak robić filmy, zarzuciłby to zajęcie. Niezrozumienie okaże także jedyny przyjaciel grany ciekawie przez Marcina Szaforza, opiekującego się chorą matką, żyjącego w świecie zupełnie innych spraw.

 

Milczący Chojnacki ulepił portret artysty amatora z drobiazgów, okruchów osobistych doświadczeń, z dojmującej samotności w świecie, którym przyszło żyć. Można mieć zastrzeżenia, że twórcy nie dali mu zbyt wiele okazji do wyrażenia, zagrania wszystkiego, co można było pomieścić w tej interesującej postaci. Sobieszczańska i Rakowski uwierzyli, że wystarczy sama obecność i umieszczone w przestrzeni obrazy, by przedstawić pewien porządek świata, zsyntetyzować w całość sypiącą się egzystencję, utraconą pewność, integralność bytu człowieka, który zmierzając do prawdy poświęcił wszystko: przywilej bycia1 artystą, rodzinę, własny spokój. Po to, by poznać odpowiedź na banalne pytanie: kim jestem?

 

Co mamy zrobić z tym wymyślonym po latach Amatorem? Gdzie prowadzi nas ten chłodny, pozbawiony emocji obraz? Milczący i drażniący jednocześnie, bo tyle wątpliwości czeka na wyjaśnienie, tyle pytań na odpowiedź, a jest milczenie. A może twórcom tego ważnego przecież przedstawienia chodziło o coś zupełnie innego? Można odnieść wrażenie, że krótka historia Filipa Mosza tkwiącego w iluzji szlachetnych, bezinteresownych intencji skierowanych na prawdę o ludziach oraz ich czasie jest propozycją doświadczenia osobliwego dystansu, oddalenia nas wszystkich od obserwowanego przez widzów świata, w którym zanurzony jest bohater, a wszystko po to, by poznać jego autentyczność, tożsamość. W końcu, by podjąć próbę przemiany rzeczywistości i siebie.

 

Zupełnie niespodziewanie dla Filipa Mosza, jak kiedyś jego ojca, zainteresowanie, prywatna pasja filmowa stają się kwestią społeczną. Za sprawą przypadku, trochę intuicji, ten człowiek odnalazł się w zupełne nowej roli.

 

Odpowiedzialność, którą poniósł, mimo szczęśliwego finału, jakim zakończyła się realizacja zleconego przez firmę filmu, nauczyła go sceptycyzmu, wzbogaciła o wiedzę dotyczącą wszechobecnej manipulacji przez tych stojących wyżej w hierarchii, ale też pozwoliła przekroczyć próg dojrzałości i w finale, już bez kamery, spojrzeć na własną twarz.

 

Ten spektakl przypomina sekwencję obrazów filmu wyświetlonego w nieco zwolnionym tempie, a szkoda, bo mimo iż w kadrze dzieje się niewiele, była szansa, gdyby przyspieszyć nieco taśmę, wyrazić pełniej ostre i przenikliwe doświadczenie tego, co na powierzchni obrazu pozostawało niewidoczne, a okazało się niezwykle ważne, bo dotyczyło istoty pojedynczej egzystencji. Pamiętajmy, że Filip Mosz poświęcił sprawom innych część własnego życia dając dowód, że to, co robi dzieje się naprawdę. Poza tym jak pisała Susan Sontag: „utrwalając chwilę i zamrażając ją niejako, fotografie są dowodem na nieubłagalny bieg czasu”.

 

https://e-teatr.pl/tylko-chlod-18690

 

A zamiast tego mamy nudy w zwolnionym tempie


#TeatrŚląski