Znamię dekadencji reżysera

Znamię dekadencji reżysera – czyli Antoni Libera o tym jakie są granice swobody interpretacji reżysera w operze, ale także w teatrze.

Libera zadaje pytanie nie GDZIE leży granica swobody, lecz KTO daje na nią przyzwolenie. A “Interpretacje” – w sensie ideowym, nie muzycznym – to jest wymysł ostatniego półwiecza i znamię dekadencji.

Znamię dekadencji reżysera

Antoni Libera: “Interpretacje reżyserskie” to znamię dekadencji

Filip Lech: Tłumaczy pan libretta, mając nuty przed oczami. Tymczasem wielu współczesnych reżyserów przychodzi do opery bez wykształcenia muzycznego. Niektóre przedstawienia stają się widowiskami, w których ważne symbole muzyczne zostają zatarte. Gdzie, według pana, leży granica w reżyserskiej swobodzie interpretacji?

Antoni Libera: Leży ona w samym dziele, które się bierze na warsztat. Otóż zawsze są w nim pewne rzeczy niezbywalne – związane z tematem i tłem historycznym. Dam przykład: “Salome” Richarda Straussa według słynnej tragedii Oscara Wilde’a. Jest to dramat osnuty wokół śmierci Jana Chrzciciela podczas urodzinowej uczty Heroda Antypasa. Główne postaci i sama akcja są, jak wiadomo, historyczne, a ponadto opisane w Biblii. I obaj twórcy – pisarz i kompozytor – świadomie do nich nawiązywali. Otóż moim zdaniem – zresztą nie tylko moim, ale każdego szanującego się humanisty i artysty – historia ta jest nienaruszalna, jest czymś w rodzaju nieredukowalnego fundamentu. Jeśli tej historii z jakichkolwiek względów nie traktuje się poważnie, uważając ją na przykład za “mityczną” albo “przebrzmiałą”, to nie ma sensu brać jej na warsztat. A niestety tak się dzieje – w imię panoszącej się filozofii dekonstrukcji.

Dekonstrukcja przyjmuje zasadniczo dwie formy: albo sprowadza jakąś rzeczywistość archetypową do wymiaru naturalistycznego (pod bałamutnym hasłem: “a jak to było naprawdę?”), albo całkowicie instrumentalizuje temat, dostosowując go do jakichś doraźnych potrzeb albo trendów kultury masowej. Tak było w przypadku nie tak dawnej inscenizacji “Salome” w Teatrze Wielkim w Warszawie, gdzie reżyser (Mariusz Treliński – przyp. red) wraz z tzw. dramaturgiem (Piotr Gruszczyński – przyp. red) postanowili za pomocą tego arcydzieła opowiedzieć historię współczesnej rodziny… patologicznej, w której ojczym dobiera się do nieletniej pasierbicy. Nie mogłem pojąć, w jakim celu robi się coś takiego. Żeby co powiedzieć widowni? Ale jeszcze większe zdumienie wzbudzał we mnie fakt, że w programie obok całego libretta wydrukowane było również streszczenie, które opowiadało całkowicie inną historię (zresztą bynajmniej nierozpoznawalną na scenie). Była w tym jakaś schizofrenia. Publiczności z jednej strony przypominało się dzieło Straussa/ Wilde’a, a z drugiej, informowało ją, że spektakl, choć zachowuje tekst, jest jednak o czymś innym. I to innym do tego stopnia, że Jokanaan (Jan Chrzciciel) występuje w nim jedynie jako głos, a nie jako kluczowa postać sceniczna.

Sztuka operowa istnieje od ponad czterystu lat i przez większość tego czasu nie istniała kwestia swobody interpretacyjnej reżysera. Przede wszystkim dlatego, że nie było w ogóle „instytucji” reżysera. Inscenizacje powstawały poniekąd spontanicznie, przy znacznym udziale dyrygenta, głównych solistów i ewentualnie inspicjenta, który koordynował pracę za kulisami. Celem zespołu było maksymalnie poprawne i efektowne wykonanie dzieła kompozytora i librecisty. “Interpretacje” – w sensie ideowym, nie muzycznym – to jest wymysł ostatniego półwiecza i znamię dekadencji.

Moje pytanie brzmi: nie GDZIE leży granica swobody, lecz KTO daje na nią przyzwolenie? Według mnie, na pewno nie publiczność, która, podobnie jak melomani chodzący do filharmonii na koncerty, pragnie oglądać perfekcyjne realizacje i słuchać świetnych wykonań, a nie pseudofilozoficznych czy obrazoburczych “manifestów” bądź “rewelacji”.

czytaj cały wywiad:
https://kempinsky.pl/culture.pl/pl/artykul/antoni-libera-interpretacje-rezyserskie-to-znamie-dekadencji-wywiad


#dekonstrukcja