Zielono mi, czyli czysta radość życia

Zielono mi – to następny felieton Anny Rychter  z cyklu „Przez dziurkę w kurtynie”. Tym razem o czystej radości życia.

 

ZIELONO MI, CZYLI RADOŚĆ O PORANKU

Zielono mi, czyli czysta radość życiaWpływ pogody na zachowanie człowieka już dawno został zbadany, udokumentowany, a także opisany i w zasadzie nic nowego nie można tu dodać. Chyba tylko to, że w każdej szerokości geograficznej znajdą się meteoropaci, psychopaci i frustraci, którzy zatrują innym życie niezależnie od tego, czy ogarnęła nas noc polarna, wieje halny, wyje listopadowa wichura albo nadciąga złowieszczy cyklon.

Na szczęście aura może mieć też dobry wpływ na naszą egzystencję. Przekonałam się o tym empirycznie kiedy w ciągu jednej, magicznej nocy cały świat zrobił się gwałtownie zielony i nastał ciepły, kwietniowy poranek.

Jak dobrze wstać skoro świt… jutrzenki blask duszkiem pić…- słowa dawno zapomnianego przeboju tłuką się rykoszetem wspomnień po mojej głowie.

I chce się wstać, chce się żyć… – ochoczo zrywam się z łóżka tuż po szóstej rano i z własnej, nieprzymuszonej woli biegnę po świeże pieczywo do osiedlowego sklepiku, choć jeszcze poprzedniego wieczora obiecywałam sobie, że koniec z obżarstwem, trzeba zadbać o linię , precz z ciepłymi bułeczkami!

Słońce wdziera się przez zapaćkaną dziecięcymi rączkami szybę w drzwiach wejściowych do bloku.

„Ależ ma zdrowie!” – myślę z sympatią o wiekowym mężczyźnie, który jako Dziecko Zamojszczyzny odebrany rodzicom, przeżył gehennę rozstania i szczęśliwie wrócił do rodzinnego miasta. Teraz, oparty zgarbionymi plecami o poręcz schodów, kaszle głucho, ledwo widoczny w kłębach duszącego dymu tanich, ukraińskich papierosów.

Na chodniku przed blokiem wpadam wprost na eleganckiego pana w szarym garniturze, goniącego za pokraczną suczką rasy buldożek francuski. Siwiejący mężczyzna wydaje się być równie zaśliniony z wysiłku jak jego rasowa pupilka. Słyszałam, że po 20 latach małżeństwa opuściła go żona. Wybrała życie w słonecznej Italii, bo od dawna kręcą ją śródziemnomorskie klimaty i właściciel hoteliku na włoskiej Riwierze, gdzie przepracowała „na czarno” ostatnich 20 lat.

Uśmiecham się szeroko do uczesanej w kok pani z sąsiedniego bloku, chociaż jej czarne kocisko, pobrzękując złotym dzwoneczkiem na szyi, bezczelnie oznacza jadowitymi feromonami nowiuteńką ławkę, ustawioną dwa dni temu tuż przy kwietniku. Ech, co tam! Kot to drapieżnik! Niech sobie żyje w zgodzie z naturą! Dobrze wiedzieć, że są jeszcze jakieś zwierzęta nie poddane kastracji. To połyskujące, czarne diablisko może być ojcem kolejnych kocich piękności!

Na gałęzi jarzębiny przycupnęła stara, wypłowiała wrona. To ta osiedlowa – bez jednej łapki. Jak dobrze, że przetrwała kolejną zimę i łypie ciekawie guzikowymi oczami, wypatrując niezdarnej, tłustej dżdżownicy między cytrynowymi plastrami wszechobecnych mleczy.

Poruszone rześkim powiewem bratki na betonowym kwietniku falują żółto, zielono, fioletowo, bordowo niczym szkiełka w starym kalejdoskopie.

Jak tu pięknie! Zatrzymuję się w codziennym pędzie. Szorstkie listki ligustrowego żywopłotu chłodzą rozgrzane pośpiechem dłonie. Biorę głęboki oddech, zamykam oczy, żeby wchłonąć to piękno w siebie, nasycić się nim, zachłysnąć. Wystarczy chwila i cała już jestem zielona, spokojna i… lepsza.

Aż do następnej wiosny.

Patataj, patataj, patataj…

Anna Rychter 2016

Anna Rychter
https://www.facebook.com/anna.rychter.12?fref=ts


#radość