Zaraza, nie recenzja

Zaraza, nie recenzja – Coś tak nietypowego, jak słusznie przez recenzenta zmasakrowane słabe przedstawienie, ale recenzją, która jest bełkotem i grafomanią.

Porażająca niby-recenzja popełniona przez przodującego w tym bełkocie Marcina Stroińskiego. To skandaliczne, że coś takiego pojawia się na największym polskim portalu teatralnym, jakim jest e-teatr. To niepohamowany bełkot, knajactwo, zbiór przypadkowych cytatów i grafomania przeplatana z nowomową. Nic tu nie pomaga, że przedstawienie, które opisuje rzeczywiście jest słabe i to w słabym teatrze, który nie wiadomo dlaczego dostał status Narodowego od piątej kolumny kultury polskiej, czyli ministra Glińskiego.
Ta recenzja to zaraza sama w sobie.

 

 

 

Zaraza, nie recenzja

 

 

 

 

Zaraza, nie recenzja

Kiła i mogiła

Dla „Raptularza e-teatru” pisze Maciej Stroiński.

 

Tego się baliśmy: że wybije spektaklami o zdrowiu publicznym. To znaczy gdy to się działo, gdy szła pierwsza fala leczona siedzeniem w domu i nieoddychaniem w przestrzeni publicznej, lęki były prostsze, bo bardziej bazowe, typu „czy przeżyję?”, ale nawet wtedy już myślałem sobie, czy będzie do czego wracać, gdy otworzą teatr – czy jest po co przeżyć, istniała bowiem obawa powtórki z braku rozrywki. Śmierć w mediach i w internetach, śmierć w życiu i śmierć po śmierci, pośród bestsellerów również, dead bodies everywhere (por. Korn, zwłaszcza od trzeciej minuty), więc nietrudno się domyślić, co zaproponuje teatr, który od zawsze przepada za byciem patrzonym na.

 

Skoro wszyscy o tym samym, to ludzie teatru nawet jeszcze bardziej, by udoić trochę blasku, kiedy jest okazja.

Pomysł niby oczywisty, lecz przeciwskuteczny; widzowie chyba nie pragną bulić za bilety, by się lampić na to samo, co mają za darmo w domu, w pracy i w zagrodzie. „To muszą być złote klamki, złote pisuary, złote wodotryski, bo wieś wcale nie chce oglądać swojej szarej nudy, upadłości marzeń, tu trzeba dużo glamouru wsadzić. […] Ważne, żeby Polska Z nie musiała oglądać w TV swoich przystanków, bo jest to akurat jedyna rzecz dla nich osiągalna bez trudu, wystarczy wyjrzeć oknem” (Michał Witkowski, Margot).

 

Kielecka Zaraza jest żywym dowodem na to, że temat z tytułu już totalnie się wyczerpał właśnie jako temat.

Wirus nie wymarł, skoro nigdy nie żył, wirusy bowiem to podręcznikowe pieski ogrodnika, że same nie żyją, a innym nie dadzą (por. zeszyt z biologii). Wcale nie lekceważymy i chętnie się nakłujemy dowolną ilością dawek, weźmiemy prenumeratę na szczepionkę Comirnaty, tylko nam nie każcie dalej myśleć o tym wszystkim, dalej o tym gadać, no bo, *****, ile można? Choroby cielesne mają też „potencjał” psychosomatyczny – lęk i stres też szkodzą. A tutaj wracają te paleosłowa mielone przed rokiem: kwarantanna, izolacja… Już milej byłoby po angielsku, który potrafi upoetyzować każde przejebane: body count, death toll, for whom the bell tolls… Powracanie do tematu jest jak metabolizm krowy, której cofa się z żołądka, by mogła ponownie przeżuć.

 

Jeśli krytykę sprowadzić do recenzowania, a recenzowanie do ratingowania, to napiszę krótko: pięć na dziesięć, takie sobie. Spektakl typu „były gorsze” i typu „można obejrzeć”. Nic by się nie stało, jeśliby nie powstał, nic by się nie stało, jeślibym go nie zobaczył, ale też nie szkodzi, że zrobili i go grają. Bo to przecież tylko w Kielcach, nawet nie w teatrze, lecz w siedzibie tymczasowej, w byłej sali gimnastycznej.

 

Peter Brook przesadził, że teatr jest wszędzie, gdzie się ktoś na kogoś patrzy. Może nie oglądał spektakli Pakuły?

 

Tymczasem Zaraza nie wadzi nikomu, jest bowiem spektaklem typu ktoś na kogoś, typu wszystko jedno. Niby mamy lokowanie Joanny Kasperek i Andrzeja Platy, ale to nie jest przypadek, że mało recenzji z tego przedstawienia. Gdyby chociaż słabe było, można by się powyżywać – gdyby żadne chociaż lub niedorobione, ale jakimś cudem nawet takie nie jest, tylko właśnie nie wiem jakie, że tak precyzyjnie powiem. Spektakl trochę zdechły, trochę zdychający, scenicznie nieseksi, bo zbyt wczuł się w temat. Szedłbym na to przedstawienie tylko pod warunkiem, że byłbym krytykiem i miałbym o nim napisać.

 

Tu zaznaczę, że żartuję, bo ludziom teatru trzeba tłumaczyć dowcipy. Legenda do żartu: dzieło, owszem, raczej średnie, ale to, że grają w Kielcach, nie jest powodem do wstydu, nie patrzę na Kielce z góry, skoro się w nich urodziłem, a tę salę gimnastyczną ślicznie odstrzelili i gdybym nie wiedział, do czego kiedyś służyła, wcale bym się nie domyślił.

 

Reżyserka przedstawienia, Una Thorleifsdottir, w uproszczeniu zwana Uną (w jej ojczyźnie bowiem tak właśnie się mówi, a nazwisko to otczestwo), pochodzi z Islandii. Dała się już poznać w Kielcach, a to znaczy: w Polsce, innym przedstawieniem pod tytułem Prawie równo, które swego czasu aktywnie zapropsowałem. Poprzednia kielecka Una była o tak zwanych sprawach, o bolączkach życia, o pracy na etat w Żabce, o kapitalizmie, o nędzy kapitalizmu, czyli o problemach typu społecznego przedepidemicznego, które w epidemii znikły razem z siłą nabywczą pieniądza, bo kto nie ma pracy ani czym zapłacić, ten nie ma problemu. Jakoś mnie wtedy ujęła swoją wrażliwością starolewicową typu związki zawodowe i przesrane życie. Od jej nowego spektaklu więcejśmy oczekiwali.

 

Una tworzy w niedoczasie, te pięć taktów za orkiestrą.

Towarzystwo artystyczne dawno już temu olało problemy zwyczajnych ludzi, normalnych zjadaczy chleba niebędących mniejszościami. Dżungla rynku pracy obchodzi ich tylko wtedy, gdy sami mają pod górkę na tym właśnie rynku.

 

Una tymczasem jak gdyby wcale tego nie wiedziała, więc zrobiła Prawie równo, por. jw. O zarazie i o Dżumie każdy już się wypowiedział i wyperformował, a ta, kurde, swoje, jak gdyby nie zauważyła na wyspie Islandii, co się w Polsce dzieje, a jeszcze bardziej: co się już nie dzieje. Wiecznie już niemodna, lecz jeszcze nie retro.

 

Przebieg przegadany, czyli wina adaptacji (por. Neil Bartlett, niżej), bo proza z natury jest rodzajem przegadania, z którym coś należy zrobić, kiedy się inscenizuje. W Zarazie Bartletta, totalnym „teatrze słowa”, obserwujemy i diagnozujemy klasyczne zagadywanie problemu, odwrotność wyparcia. Główny bohater przeprasza na wstępie, że będzie przynudzał, „szczegółowo opisując” epidemię w mieście. Taki znalazł sposób na radzenie sobie z pustką, która się rozszerza. Zagadywacz myśli, że jak przewałkuje temat na każdą możliwą stronę, to go rozwałkuje i problem stanie się cienki jak ciasto francuskie, więc łatwiejszy do przełknięcia. W tym momencie Państwo sami dodajecie w myślach, że „to tak nie działa”. Czy się wierzy, czy nie wierzy, śmierć to rodzaj pustki, której nie da się skasować, bo ona sama polega na kasowaniu.

 

Wybór Joanny Kasperek do roli wiodącej to jest zrozumiały wybór, bo to i super aktorka, i bardzo super aktorka. Wzbudza autorytet i ona w całym zepsole jedna się nadaje do akurat takiej roli, jaką tu zagrała, do roli lekarza, który stawia czoło. Ją jedną mamy w obsadzie, reszta to chłopaki. Lekarz jest lekarką, ale jego żona również jest kobietą, to znaczy jej żoną. To małżeństwo ewidentnie nie należy do grupy „swingersów prawicy” (por. Jeńczyna).

 

Scenografia Mirka – nie tylko w jego autorstwie, ale również w jego stylu. Metaliczna, chłodna, laboratoryjna. Szpital lub kostnica, co się pewnie wiąże z tematem spektaklu.

 

W sprawie tłumaczenia. Miło, że Zaraza, a nie Epidemia lub Pandemia, lub inna Cholera, a są jeszcze inne słowa na ten żywioł międzyludzki, na globalne ospa party, no, na przykład „dżuma”, czyli czarna śmierć, bo to znaczy angielskie The Plague. To by się zgadzało z nazwą powieści źródłowej, którą zaadaptowano. Srając bieda-tytułami do cudzych przekładów, czynię śmieszki à la Drewniak, więc może daruję sobie. Sztuka Bartletta nie jest o Covidzie, zaistniała bowiem przed nim, a nie na fali nowej mody na zdychanie, i ogrywa szerszą sprawę, jaką jest kondycja ludzka, temat na każdą okazję. „Śmierć – rzecz ludzka, dość powszechna” (Paweł Demirski, Bitwa warszawska 1920). Teatr słabo eksponuje autorstwo dramatu, przynajmniej na stronie, i proszę to potraktować jako oficjalny callout. Dzisiaj wszystko jest triggerem i nie tylko ZAiKS robi ludziom wjazd na chatę z pobudek prawnoautorskich.

 

W Zarazie od spektaklu ważniejszy jest kontent, który znamy już od szkoły: dżuma jako metafora. Podeprzyjmy się cytatem: „Stan wyjątkowy, w którym żyjemy, jest regułą” (Walter Benjamin, O pojęciu historii, tłum. Adam Lipszyc). On to napisał na początku drugiej wojny i już wtedy party nie umiało się zatrzymać, i „dziać się” musiało ciągle. Stan wyjątkowy jako najgorsza rutyna i codzienny koniec świata.

 

Zarazę pisał Neil Bartlett, „autor sceniczny”, „pisarz teatralny”, bo autor dramatów, autor adaptacji, lecz również prozaik, tłumaczył Racine’a (Berenika), Dżumę, przerabiał Szekspira, Moliera, Dickensa, Wilde’a, ale tym się różni od naszych tu przerabiaczy, że też tworzy własne dzieła, w tym kolekcję monodramów, do których odsyłam każdego aktora, każdy aktor bowiem i każda aktorka o niczym innym nie marzy, tylko wystawić monodram, wystawić monodram.

 

W tekście dramatu wybija się refren: „Żeby poznać miasto, najlepiej zapytać o jego mieszkańców, jak pracują, jak kochają i jak umierają”. Co to za pytanie – można by zapytać. Jak umierają? No, chyba jak wszyscy. Motyw danse macabre na polskim!

 

„Opowieść Camusa w wydaniu Bartletta ma wielką siłę rażenia, bo ujmuje temat – wybuch i rozwój zarazy, która niszczy Oran, grożąc całemu krajowi – celowo na chłodno (studiedly unsensationalised treatment). Po pierwszym wydaniu powieść od razu czytano jako alegorię okupacji nazistowskiej. Lecz Bartlett miał lepszy pomysł: podać tę historię w sposób tak oszczędny i «niecharakterystyczny», by opowiadała każdą w sumie katastrofę – ebolę, Syrię czy brexit” (Paul Taylor, „The Independent” z 18 kwietnia 2017).

 

https://e-teatr.pl/kila-i-mogila-17984?fbclid=IwAR12bTX7gV0fZteiojE36Aw2RH3W1wM29svLj2GBWXY37turK5_cMThOpg0


#Teatr