Woolf i jej papierowi ludzie

Woolf i jej papierowi ludzie – Kolejny beznadziejnie słaby spektakl w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie, który stacza się błyskawicznie na dno.

To doprawdy smutne i bolesne, patrzeć jak jeden z ongiś najlepszych teatrów w Polsce, po katastrofalnej decyzji ministra Glińskiego, żeby obsadzić jego stołki dyrektorskie dwoma całkowicie niekompetentnymi ignorantami, oddaje premiere gorszą od premiery.
Nie inaczej jest z ostatnią, poświęconą Virginii Woolf.

 

To chyba był najgorszy sezon w całej historii Starego Teatru.

 

 

 

Woolf i jej papierowi ludzie

 

 

 

 

Woolf i jej papierowi ludzie

Papierowi ludzie
„Orlando. Bloomsbury” wg scenariusza Katarzyny Minkowskiej i Tomasza Walesiaka w reż. Katarzyny Minkowskiej w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.info.

 

Przyznam, że zawsze miałem słabość do tej bandy londyńskich snobów i dekadentów. Bo chociaż nieznośna była ich chorobliwa koncentracja na swoich małych, a przewrażliwionych duszach, chociaż śmieszyli oderwaniem od rzeczywistości, a czasami przerażali brakiem empatii, to przecież stawiali sobie przynajmniej wysokie wymagania w sferze twórczości. Była to grupa zaiste różnorodnych osobowości i autonomicznych jednostek, które przy całym swoim moralnym rozpasaniu i teoretycznym rewolucjonizmie nie gardziły tradycją, a przeciwnie, w sposób wysoce wysublimowany rozwijały ją, znajdując miejsce w nowoczesności dla tego, co długotrwałe, a przeto warte objęcia troską dziedzica. Modernistyczne dzieło sztuki miało być organicznie doskonałe, formalnie niepowtarzalne, a zarazem zawierać w sobie syntezę dziejów europejskiej duchowości. Moderniści cierpieli z powodu chronicznego estetyzmu, którym zarażała ich biblioteczna erudycja, bo w tamtym czasie na uniwersytetach w Oxfordzie i w Cambridge czytało się jeszcze klasyków, nie obarczając ich odpowiedzialnością za całe zło tego świata. Nosili się z gustowną swobodą, bo niby czemu mieliby nie uważać się za elegantszych od drobnych sklepikarzy, którzy naonczas powszechnie wpinali w krawat perłowe szpilki i ukrywali łysinę pod melonikiem. Seksualną aktywność rozdzielali między rozpustę a impotencję, a płeć mieli za przygodę, która urozmaica życie tym, że zaskakuje, ale nie zostaje na długo. Historia literatury obeszła się z nimi okrutnie, ale śmiem twierdzić, że to nie wina ich pustych, jakoby, powieści i poematów, lecz nagłego spadku oczekiwań czytelników oraz ich rozleniwionego konformizmu w uleganiu dyktaturze gustów brukowej prasy dla wykształconych mas i dyktatowi rynku, czyli gustom przekupek na decyzyjnych stanowiskach.

 

Ta piękna i straszna epoka skończyła się nagle. Nie dlatego wszakże, że wyczerpała swoje życiowe moce, lecz dlatego, że wskazała szczyt, którego nieosiągalność przeraziła następców. Próby powrotu do cyganerii będą się oczywiście powtarzać, ale już za każdym razem będzie to karykatura tamtego wzorca. I tak pogłębia się dekadencja kolejnych pokoleń dekadentów: ambicję osiągnięcia sławy i trwałego miejsca w historii zastąpi niecierpliwe pożądanie doraźnego sukcesu, erudycja zmieni się w zbiór danych, forma dzieła sztuki w doraźny happening medialny, a twórczość w grę towarzyską i proste komunikaty o przewidywalnej treści. Mamy łatwiej, mamy więcej, a o piękno i głębię nie dbamy, bo w dobie globalnej produkcji rzeczy standardowych i krótkotrwałych jakość to burżuazyjna wartość.

 

Kiedy zatem obserwuję powtarzające się ostatnimi laty powroty do tamtej epoki, myślę sobie, że stoi za nimi tęsknota… Tęsknota za czymś nieosiągalnym, do czego wartości wstyd się przyznać otwarcie, a co skrycie oskarża naszą małostkowość swoją ambicją, karci naszą bylejakość swoją klasą, dyktuje standardy, którym nie sprostamy, bo odrzuciliśmy narzędzia i metody prawdziwie twórczej pracy na rzecz technik prostego wykonawstwa. Może dlatego te zwroty młodych ponowoczesnych do starych modernistów często kończą się jeśli nie klęską spektakularną, to uwiądem, bynajmniej nie widowiskowym.

 

Spektakl zatytułowany Orlando. Bloomsbury jest raczej o tym drugim. Tytułowa postać ze znanej powieści Virginii Woolf pojawia się wprawdzie, ale ginie w tłumie członków sławnej londyńskiej grupy przyjaciół, których znudzone ruchy wypełniają scenę od początku do końca jakimś somnambulicznym tańcem. Podejrzewam, że brak zapowiadanego/ej Orlanda/y nie jest przypadkowy. W powieści pisarka stworzyła bowiem nie tyle dwupłciową niebinarną osobę transhumanoidalną, ile figurę uniwersalnego doświadczenia ludzkiego, które idzie przez wieki zarazem ewoluując i pozostając sobą. Orlando, niezdeterminowane płciowo i społecznie człowieczeństwo, wciela marzenie o czystości, o duszy wyzwolonej jednako z kategorii rozumu i z ram tradycji. Moderniści nie byli bowiem ani konserwatywni, ani postępowi; ich ambicją była źródłowość i maksymalizm. Tęsknili za wiarą, ale stać ich było jedynie na kult samej tęsknoty; i wiedzieli o tym, i żałowali za grzechy, powstrzymując się od pokuty. Bohaterem ich pokolenia był Wielki Kabotyn, dla którego jedynym wyjściem z uwikłania we własne zakłamanie okazywało się samobójstwo. Okrutnie samoświadomi chcieli dotrzeć do esencji człowieczeństwa, nie przypadkiem więc najbardziej modernistyczna z ducha była alegoryczna konstrukcja bohatera… No, ale jak opowiedzieć o tym w czasach płynnej tożsamości, odczarowania i postpolityki?

 

Kilkanaście postaci tworzy a to zwarty korpus baletu nowoczesnego społeczeństwa, a to przelewające się ciało duchowe nowej epoki. Pomysł na zbiorowego bohatera wydaje się trafny, ale realizacja nie składa się w przekonującą formę. Prowadzone w salonie państwa Woolf rozmowy brzmią drażniąco pretensjonalnie.

 

Niestety nie jest to chwyt artystyczny, w tym przypadku przecież uzasadniony, lecz nieudolność dramaturgicznej roboty. Sztuczność tych manierycznych konwersacji, którą można by początkowo wziąć za intencjonalną metateatralność, mimowolnie rodzi sztuczność gestów i międzyludzkich relacji. Na dodatek realizatorzy wymyślili sobie przeplatać opowieść biograficzną wstawkami w postaci obyczajowych scenek, których zadaniem ma być jakoby rozbicie monotonii ilustracyjnej opowieści o życiu wielkiej pisarki i jej nieszczęśliwym wykluczeniu z powodu nieznośnego charakteru. Zaczyna się zatem w foyer od wystąpienia pani Woolf na spotkaniu z czytelnikami, podczas którego mamy doświadczyć jej pierwszego załamania nerwowego, z towarzyszeniem delikatnej (na razie) sugestii, że do tego stanu doprowadziła ją męska kultura epoki. W przerwie natomiast dostajemy wywiad z biografem autorki, prowadzony w bankietowej sali teatru, w której zwykle odbywają się takie właśnie spotkania. Scenka wypada nader żałośnie, pełna satyryczna obyczajówka śmieszy część publiki, podczas gdy część druga nie wie, gdzie oczy podziać. Płynie dowcip z taniego kabaretu, treść z taniego tygodnika dla koneserów plotek towarzyskich. Żenujący początek i środek idzie jednak jakoś przełknąć, bo to i nie za długie, i nie za nudne. Ale wystawę w całej trzygodzinnej rozciągłości zmęczyłem z trudem. A przecież, jakże chciałbym podglądnąć tych dziwaków!

 

Niestety momentów nie było, chociaż jedna naguska i owszem. Trudno jednak oczekiwać sensacji, jeśli biografia pisarki wykładana jest jak w szkole, a jej poszczególne epizody ilustracyjnie inscenizowane. W rezultacie poza lekcją performatywną nie dostajemy niczego ponadto. Może mam uprzedzenia, nie jestem bowiem entuzjastą dramatów tak jawnie biograficznych, bo zwykle ich autorom nie udaje się wejść na poziom przekraczający mniej lub bardziej wyeksponowaną kuriozalność tego, co i tak wiemy, albo powinniśmy wiedzieć o kimś znanym z podręcznika. Na dodatek w tym przypadku moje wyobrażenie o angielskiej pisarce zdecydowanie rozmija się z postacią graną przez Magdę Grąziowską.

 

Mamy do czynienia z osobowością twórczo neurotyczną, ale zarazem infantylną i małostkową, próżną i egotyczną. Nie wiem oczywiście, jaka naprawdę była pani Woolf, ale taki jej portret nie budzi ani sympatii, ani podziwu, ani nawet współczucia. Zachodzę w głowę, co też mogło uczynić ją słońcem tej konstelacji. Realizowana w sposób ostentacyjnie sztuczny, wymyślonymi gestami, z manieryczną dykcją, aktorska kreacja będzie od początku niewiarygodna. Na koniec wprawdzie działania Grąziowskiej stają się ostentacyjnie afektywne, ale jest już za późno, żeby zmienić postrzeganie bohaterki. To zresztą zarzut wobec większości aktorów; każdy z nich gra tu jakby opowieść o postaci, ale bynajmniej nie z zamiarem osiągnięcia brechtowskiego dystansu. O manieryczności niektórych nie będę wspominał, bo musiałbym powtarzać wciąż te same nazwiska; na wyróżnienie pozytywne zasługuje chyba jeden Szymon Czacki w roli zagubionego męża Virginii. W pewnym sensie ma to swoje uzasadnienie, Leonard bowiem wydaje się w tym towarzystwie jedyną wiarygodną i szczerą osobą. W przeciwieństwie do swojej żony, której martyrologia wrażliwej kobiety w męskim świecie zupełnie mnie nie wzrusza.

 

Jest w tym przedstawieniu chyba delikatne nawiązanie do Factory Krystiana Lupy: ta sama atmosfera znudzonej bohemy, ta sama grupowa podmiotowość, ta sama przerażająca pustka, którą może wypełnić tylko realność śmierci. U Lupy jednak czuło się autentyczność zbiorowej kreacji, niewymuszonej ideologicznie, nieudającej egalitarnych relacji. Wówczas aktorzy pracowali pod batutą despotycznego dyrygenta, co ostatecznie dawało efekt rozlazłej co prawda, ale jednak spójności. Tutaj epizody funkcjonują oddzielnie, a każdy potwornie przegadany, tematy rodzą się i znikają niczym tezy akademickiego artykułu, a wstawione cytaty z powieści i esejów Woolf, funkcjonują na zasadzie niepodważalnych tez, belfersko podanych do wierzenia. Wszystko to nudzi i zalatuje kiczowatą przemądrzałością. Kiczowata jest nastrojowa scenografia, kiczowate projekcje, jedynie muzyka jakoś się broni, ale chyba tylko dlatego, że wykonywana na żywo.

 

Akcja, obejmująca ponad trzydzieści lat, biegnie meandrycznie w czasie niczym trudne wspomnienia, które nie chcą trzymać się porządku przyczyn i skutków. Panie i panowie przeżywają, ku własnemu zaskoczeniu, całkiem pospolite życiowe dramaty: niechciane macierzyństwa, zdradzone miłości, społeczne marginalizacje. Gdyby to napisał Czechow, wiedziałbym przynajmniej, że imperium chyli się ku upadkowi, a natura ludzka wyje do pustego nieba. Tutaj dostaję mieszczańskie lęki, które wyłażą spod udrapowanych artystowsko słów. Papierowi ludzie przeżuwają gazetę. Czasem zdaje się, że z pasją wypluwają jej zatrute słowa, ale to tylko papier ich dławi; zaraz popiją kieliszkiem koniaku i znów będą mogli uprawiać codzienną masturbację poczuciem dziejowej misji. Jeśli miałoby to brzmieć współcześnie, to tylko nietragicznym tonem czasów, w których żyje się marnie. W inscenizacjach młodych reżyserów, a może nawet bardziej reżyserek, coraz częściej napotykam na ten tępo rezonujący fundament ich nieskrywanej pospolitości. Aż chciałoby się zawołać: Gdzie ci artyści! Zostali sami absolwenci artystycznych uczelni, dyplomowani producenci wydarzeń medialnych i buńczuczne dramaturżki, heroicznie walczące o wyższe honoraria. Tak jest teraz, ale być może już wtedy na to się zanosiło. Całość musi skończyć się wojną, tą minioną i tą nadchodzącą, bo nic innego niż zwierzęcy strach nie będzie w stanie obudzić nieprzytomnych. Wojna będzie treścią drugiej, poważniejszej części opowieści, ale nasi nadwrażliwcy doświadczą jej jak przystało na artystów – wsłuchani w symfonię spadających bomb. Autorzy spektaklu o swoich nowoczesnych pradziadkach najwyraźniej wierzą, że to „zderzenie z historią” przywróci powagę banałowi, wypełni pustkę czystej formy realnym tragizmem treści. Wierzą wszakże, bo nie wierzą…

 

Nie wierzą w to, że coś jednak jest do powiedzenia, nie wierzą w cokolwiek innego niż biologiczne unicestwienie, przymusowe wysiedlenie z tego komfortowego apartamentu, którym jest życie współczesnego artysty. Nie wierzą w sztukę i dlatego politycy pozwalają im robić teatr, a urzędnicy płacą za bilety.

 

Orlando. Bloomsbury na motywach życia i twórczości Virginii Woolf. W scenariuszu wykorzystano fragmenty dzieł Virginii Woolf w przekładach Tomasza Bieronia (Orlando), Magdy Heydel (Eseje wybrane) i Mai Lavergne (Pokrewne dusze) oraz Virginię Woolf. Opowieść biograficzną Viviane Forrester w tłumaczeniu Marii Śledzianowskiej. Autorzy scenariusza inspirowanego improwizacjami zespołu aktorskiego: Katarzyna Minkowska, Tomasz Walesiak; dramaturgia: Tomasz Walesiak; reżyseria: Katarzyna Minkowska; scenografia: Katarzyna Minkowska, Łukasz Mleczak; choreografia: Aneta Jankowska; muzyka: Wojciech Frycz; wideo: Agata Rucińska. Obsada: Natalia Kaja Chmielewska, Magda Grąziowska, Urszula Kiebzak, Paulina Kondrak, Maciej Charyton, Grzegorz Grabowski, Szymon Czacki, Krystian Durman, Radosław Krzyżowski, Łukasz Stawarczyk, Krzysztof Zawadzki, Aneta Jankowska, Stanisław Linowski, Joanna Połeć. Narodowy Stary Teatr im. H. Modrzejewskiej w Krakowie (Duża Scena), premiera 24 czerwca 2022.

 

https://e-teatr.pl/papierowi-ie-27413


#StaryTeatr