Romeo i Julia w Teatrze Słowackiego
Romeo i Julia w Teatrze Słowackiego – to recenzja mojego stałego felietonisty Marcina Mochala z krakowskiego przedpremierowego pokazu Romeo i Julii.
Romeo i Julia w Teatrze
Słowackiego
Na początek parę słów wyjaśnienia. Spektakl obejrzałem podczas jednego z dwóch oficjalnych (niebędących np. otwartą próbą), biletowanych wystawień sztuki zorganizowanych przez Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie przed galą premierową. Teoretycznie nie powinno się recenzować spektakli przed ich premierą, która w wypadku przedstawienia będącego podmiotem niniejszego tekstu będzie miała miejsce 4.10.2015 … ale postanowiłem się rozgrzeszyć.
Wstrzymałbym się, gdyby moja opinia miała być negatywna, dając niejako szansę Twórcom na wygładzenie jeszcze spektaklu. Jednakowoż „Romeo i Julia” (w przekładzie Stanisława Barańczaka) obejrzany przeze mnie miesiąc przed premierą okazał się tak dopracowanym widowiskiem, nomen omen zwieńczonym zasłużoną owacją na stojąco, że doszedłem do wniosku, że warto co nieco o nim napisać.
Na potrzeby przedstawienia pogłębiona kosztem dwóch pierwszych rzędów została scena. Dodatkowo uzyskaną przestrzeń w pełni zagospodarowano, nie ma pustki. Przedstawienie wychodzi również poza tę scenę, między rzędy i do lóż. Bywa z rzadka, że ten czy inny fragment mógłby być trudny do obserwowania dla części widzów, zwłaszcza siedzących z przodu, ale tutaj z odsieczą przychodzi lustrzana scenografia odbijająca widzom to co może się dziać za ich plecami. Nie wiem, czy było to zamierzone działanie, ale z praktycznego punktu widzenia pomaga w odbiorze kilku krótkich scen.
Szekspir prezentuje się w kostiumie współczesnym, lecz z pewnym, nie takim małym wyjątkiem. Sekwencja balu została pomyślana – na podobieństwo wielu współcześnie odbywających się przyjęć – jako impreza tematycznie przebierana. Ten prosty zabieg umożliwił pokazanie partii dramatu w wykwintnych historycznych strojach, bez obawy o sztuczność. Nie będzie w tym kontekście raził szlachecki ukłon Romea czy dworskie dygnięcie Julii, a doda epokowego smaczku. W parę kochanków z Werony wcielili się Ewa Jakubowicz oraz Marcin Wojciechowski. Nieco roztrzepana, działająca pod wpływem impulsu Julia z łatwością zyska sympatię publiczności, zaś ckliwy, melancholijny Romeo irytuje. Lecz irytuje nie na darmo. Konsekwencja budowania przez Wojciechowskiego postaci w sposób, który sprawia że aż chciałoby się nim potrząsnąć i krzyknąć „Weź się chłopie w garść!” odpłaca się w momencie kiedy grany przez doskonałego jak zwykle Grzegorza Mielczarka ojciec Laurenty właśnie tak młodzikiem wstrząsa. Bardzo satysfakcjonująca scena, a co ważniejsze począwszy od niej, zachowanie naszego Romea się zmienia. Między Jakubowicz i Wojciechowskim istnieje sceniczna chemia, przekonują jako para. Popisowo odgrywają podchwytliwą scenę balkonową („ Romeo , Romeo czemuż ty jesteś Romeo ?”), z jednej strony ikoniczną dla „Romea i Julii”, a z drugiej tak łatwą do całkowitego położenia. Można w niej popaść w niezamierzoną (bądź zamierzoną – nie wiem co byłoby gorsze) farsę, kicz, patos. W Teatrze Słowackiego obserwujemy intrygujące, zabarwione humorem (lecz nigdy nie wpadające w farsę) miłosne podchody.
To powiedziawszy, przypuszczam, że najbardziej pamiętnymi postaciami z krakowskiego przedstawienia wcale nie będą Romeo i Julia, lecz inna para – przebojowe role drugoplanowe pomocników tytułowych bohaterów stworzyli bowiem Karolina Kamińska jako pokojówka i powiernica Julii – Marta oraz Marcin Sianko jako przyjaciel Romea – Merkucjo. Obydwie postaci dodają spektaklowi sporo dynamiki oraz – kiedy można – humoru.
Inscenizując klasykę można wpaść w dwie pułapki. Pierwsza to tzw. „dekonstrukcja”, często sprowadzająca się do zniszczenia oryginalnego dzieła pod pozorem „nowej interpretacji”. Sens utworu zostaje zgubiony, a widz może poczuć się oszukany. Chciał zobaczyć dajmy na to Słowackiego, Szekspira, Goethego, Bułhakowa – a widzi radosną twórczość kogoś rozbijającego utwór w puch. Z klasyków nie zostaje nic. Druga pułapka to stworzenie szkolnej sztampy, streszczenia, bez próby zmierzenia się z tekstem, wgryzienia się w jego treść. I ponownie widz może poczuć się oszukany – przyszedł zobaczyć sztukę przez duże „S”, a zaserwowano teatrzyk na akademii.
Reżyserujący „Romea i Julię” Marcin Hycnar – bez pomocy dramaturga – uniknął obu. Począwszy od zaskakującej tanecznej uwertury, w której Szekspir w kostiumie z epoki przekształca się w Szekspira współczesnego po pięknie, niecodziennie zinterpretowany finał (nie zdradzę jak, żeby nie psuć niespodzianki) przez trzy godziny oglądamy pomysłowy, lecz pozbawiony niestety modnej współcześnie wulgarności, porządnie odegrany, atrakcyjny wizualnie i muzycznie spektakl, który nigdy nie przestaje być Szekspirem. Czego chcieć więcej?
2015-09-14
0 Comments
Trackbacks/Pingbacks