Pełny nieznośnych banałów spektakl
Pełny nieznośnych banałów spektakl – O średnio inteligentnym stand-upie z ambicjami politycznymi w warszawskim Teatrze Powszechnym.
Jak to dobrze, że nawet ktoś, kto wyznaje te same poglądy polityczne, potrafi dostrzec miałkość i amatorszczyznę tego, co powstaje w warszawskim Teatrze Powszechnym, który, prowadzony przez naczelnego szkodnika teatru polskiego, Pawła Łysaka, jest pełny nieznośnych banałów.
Pełny nieznośnych banałów spektakl
Pod ostrzałem czołgu na baterie
“Radio Mariia” wg tekstów Oksany Czerkaszyny, Oskara Stoczyńskiego, Joanny Wichowskiej i Krysi Bednarek w reż. Rozy Sarkisian w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na blogu domagalasiekultury.pl.
Spektakl w Teatrze Powszechnym to średnio inteligentny stand-up z ambicjami politycznymi, rozpisany na trzy postaci, a poświęcony miejscu Kościoła katolickiego w polskiej przestrzeni publicznej i jego współodpowiedzialności za ograniczanie szeroko pojętej wolności obywatelskiej.
Jak przystało na tego typu widowisko, wszystko jest od razu wiadome. I choć intrygująco wygląda na początku spektaklu ułożony na środku sceny stos, złożony z różnego rodzaju zużytych dewocjonaliów (plus wisząca do góry nogami nad stosem duża figura Chrystusa), czy też twarz Matki Boskiej Ostrobramskiej rzucona na tylną ścianę dekoracji z projektora tak, że w miejscu jej twarzy widać część widowni Powszechnego z nami, sugerując pogłębione spojrzenie na polski Kościół (bankructwo religii plus mocno podzielona wspólnota), wszystko to znika wraz z końcem pierwszej sceny. Intencje zaś twórczyń stają się zupełnie jasne: Kościół ma zniknąć (najlepiej w koszu), a na jego zgliszczach powstać ma nowy, wspaniały świat (przyznam się, kusząca perspektywa), który przez dalszą część spektaklu oglądamy z perspektywy 2037 roku, a więc piętnastolecia obalenia rządów Kościoła.
Owa pierwsza scena jest dość reprezentatywna: oto aktorka Oksana Czerkaszyna (występująca oficjalnie pod swoim nazwiskiem) staje wśród dewocjonaliów i podniesionym, pompatycznym głosem odmawia litanię do Wszystkich Antyświętych, czyli artystów i artystek, ukaranych bądź mających problemy z prawem z powodu naruszenia tabu, jakim jest w Polsce wiara czy religia, ale też KK, jego funkcjonariusze i ich pokrętne interesy. Wśród owych wyklętych przez Kościół artystów znajdują się też aktorki słynnej Klątwy Oliviera Friljicia, granej pięć lat temu w Powszechnym, aż dziw, że artystki tworzące Radio Mariia nie umieściły na końcu tej listy siebie, w końcu hordy Ordo Iuris już ruszyły do ataku na teatr, a i taki chyba był zamysł, w każdym razie, ja je sobie tam umieściłem. Gdy litania dobiega końca, na scenę wyjeżdżają panowie techniczni z koszami na (koniecznie segregowane) śmieci i zaczynają razem z aktorką sprzątać scenę, co zapewne ma symbolizować ostateczną likwidację bezczelnej, wrogiej ludziom, skompromitowanej sojuszem z władzą instytucji (piszę to bez ironii). Sprzątają, wynoszą i już – po problemie. Nim jednak przeniesiemy się w nieodległą przyszłość, z głośników słyszymy Joannę Szczepkowską, która głosi nie koniec komunizmu, jak w oryginale, ale koniec KK w Polsce. Bajka! Po prostu bajka!
Wnioski nasuwają się same. Po pierwsze, mimo że kosze są pięknie opisane, sprzątający niekoniecznie usuwają śmieci zgodnie z zasadami poprawnej segregacji, bo drewniane krzyże na przykład trafiają do koszy z makulaturą. Oczywiście to detal i rozumiem, że aktorka wraz z kolegami jest pod wpływem silnych emocji, więc kto by się tam przejmował na scenie odpowiednią segregacją, ale tutaj to akurat bardzo ważne, a takich niedopracowanych szczegółów jest więcej. Kolejnym jest użycie słów Joanny Szczepkowskiej, które – na zasadzie analogii z historią upadku komunizmu w 1989 – miały pokazać, kto tu jest po dobrej stronie. Oczywiście w jakiś sposób taka analogia swoją funkcję w tym spektaklu spełnia, ale wystarczy elementarna wiedza o sytuacji politycznej w Polsce na przestrzeni kilku ostatnich lat, żeby dojść do wniosku, że słowa Szczepkowskiej były naiwną próbą zaklinania rzeczywistości. Minęło trzydzieści kilka lat, a będący uosobieniem komunizmu prokurator Stanisław Piotrowicz nie tylko nie zniknął, ale wprost panoszy się bezczelnie w jednej z najważniejszych instytucji polskiego państwa, a wraz z nim wielu mu podobnych. Nie mówiąc już o mentalności dużej części naszego społeczeństwa, która jest kwintesencją komunizmu – tego samego, który ponad trzydzieści lat temu „odwołała” Szczepkowska. Powoływanie się więc na jej gest – nawet w satyrycznej utopii, która zresztą za satyrę chce się tu nieudolnie ciągle przebierać – nie tylko odsłania prawdziwe – polityczne – intencje twórczyń, ale też kompromituje w jakiś sposób ich naiwność. Oczywiście rozumiem, że chodzi tu przede wszystkim o teatr wyobraźni, szalony obraz (obecnie) nierealnego i niemożliwego, ale w momencie, gdy się używa konkretnych historycznych wydarzeń czy gestów jako znaków teatralnych, wypada zastanowić się, co z takiej zmiany wynika i jakie konsekwencje będzie to miało w przestrzeni narracji spektaklu. W przedstawieniu Radiu Mariia tego zabrakło, bo choć chce się ono wydawać niewinną rozrywką, jest elementem walki o konkretny obraz świata i zakłada jasno przedstawioną wizję przyszłości. Co więcej, stara się widzów do tej walki nie tylko przekonać, ale też do czynnego w niej udziału zachęcać.
Niestety, o ile ta wizja na poziomie rozrywki jest całkiem znośna, chwilami nawet zabawna, na poziomie znajomości świata, historii i poważnego myślenia o tym, co dalej z naszym krajem, jest pełnym rewolucyjnego zadęcia i nieznośnych banałów świadectwem odklejenia od rzeczywistości tej akurat grupy artystów, która naszą codzienność chcę nam na nowo układać.
Kościół w takiej formie wcześniej czy później musi odejść, ale módlmy się (tylko do kogo?), żeby to, co nam się serwuje w Powszechnym, było bardziej poważne. W tym kontekście najciekawszym momentem spektaklu są rozterki redaktora nowego Radia Mariia (Oskar Stoczyński), który czuje – tak to zrozumiałem – że w głębi ducha ten Kościół ciągle gdzieś w nim jest, staje się on nawet na chwilę medium dla ludzi, którzy dzwonią i pytają, co z nimi, jeśli dalej wierzą. Jeśli redaktor zostaje medium, ludzie ci nabywają automatycznie statusu duchów – czyżby to aluzja, co z nimi zrobić? Jakby nie było, ludzie wierzący i praktykujący to kilka milionów Polaków. Niestety, pytanie to, najważniejsze w całej tej sprawie, twórczynie obśmiewają i wysyłają do teatralnej zamrażarki, skąd wróci na święty nigdy.
Twórczynie, jak już napisałem, są w rewolucyjnym szale, sprowadzającym się do krótkiego wypierdalać, adresowanego do wszystkich, którzy mają jakiekolwiek wątpliwości, czy zgadzać się z nimi, czy nie zgadzać. To wypierdalać skierowane jest również do rzeczywistości. A ta płata figle, jak Joanna Szczepkowska i jej telewizyjny performans (aż się prosi tu o przypomnienie innego performansu słynnej aktorki, zakończonego słowami skierowanymi do Krystiana Lupy „tu jeszcze dalej możesz iść”) czy słowa piosenki Oh, mammy blue, nie tłumaczone przez aktorkę, a wymyślane po swojemu w wersji odmiennej od oryginału. Wniosek z tego płynie taki, że faktura tego spektaklu to własna, „autorska” narracja, uzupełniana fragmentami wyjętymi z kontekstu, trochę na siłę, bez zawracania sobie głowy, jeśli nie do końca pasują. Na nieskomplikowaną rozrywkę wystarczy – na poważny teatr to stanowczo za mało.
Nawet jak na zaczynający dominować na polskich scenach nowy nurt teatru – nazwijmy go krytycznym performansem wspólnotowym (teatr polegający w dużej mierze na mówieniu pod własnym nazwiskiem banałów, które w przekonaniu twórców poszerzają horyzont społecznej dyskusji i zmieniają mentalność widzów) – spektakl zrobiony jest wyjątkowo powierzchownie (czołg na baterie = wojna? Litości!). Wszystko opiera się na zgranych, używanych w oczywistych kontekstach argumentach i rekwizytach, które nie poszerzają w żaden sposób horyzontu widzenia eksponowanych wątków spektaklu. Aktorzy nie grają, tylko wypowiadają tekst – w założeniu błyskotliwy, w rzeczywistości będący zbiorem prawd dawno odkrytych.
Żal zwłaszcza Oksany Czerkaszyny, aktorki znakomitej, której kariera zaczęła się brawurowo od spektaklu Lwów nie oddamy Katarzyny Szyngiery w Teatrze im. Siemaszkowej w Rzeszowie, w którym wcieliła się ona w rolę Aktorki Ukraińskiej, zaproszonej do współpracy przez reżyserkę, żeby zagrać w polskim teatrze Stereotypową Ukrainkę. Kreacja była brawurowa, aktorka odniosła w Polsce spektakularny sukces, a Teatr Powszechny zaprosił ją do współpracy. Jej rola w spektaklu Sarkisian – o ile w ogóle można to wypowiadanie tekstu nazwać rolą – jest kolejną po Diabłach czy Jądrze Ciemności pracą tej znakomitej aktorki, sprowadzającą się do wypowiadania tekstu i marnowania ogromnego talentu i potencjału. W Radiu Mariia uwidacznia się jeszcze jeden aspekt obsadzania jej w Teatrze Powszechnym: jest ona tam zawsze człowiekiem od „brudnej roboty”, wypowiada pod adresem różnych atakowanych podmiotów najgorsze rzeczy, dokonuje najbardziej radykalnych aktów, ryzykując najwięcej. Czyżby więc Oksana Czerkaszyna wyręczała polskich twórców w rewolucji, którą chcą przeprowadzać, czyżby kryli się za nią i jej narodowością, żeby w razie czego zrzucić na nią całą odpowiedzialność? Na szczęście są jeszcze w TR Warszawa 3 Siostry Luka Percevala, w których Czerkaszyna gra – naprawdę – Nataszę, i robi to wspaniale, wykorzystując wreszcie na polskiej scenie cały swój potencjał.
Sarkisian zrobiła w Powszechnym naiwny, chwilami śmieszny stand-up, z drobnymi działaniami rodem z ćwiczeń elementarnych zadań aktorskich w AT, w sam raz do Klubu Komediowego. Gdyby ta utopia miała tylko bawić, byłoby to znośne – w końcu spora część widzów Powszechnego od czasu do czasu się śmiała. Na poważny jednak spektakl o tym, jaka ma być Polska po upadku KK, scenki Sarkisian to stanowczo za mało. Do tego trzeba treści, jakości i przede wszystkim – myśli. A także odwagi, której polskim twórcom wyraźnie na scenie – w przeciwieństwie do Facebooka – brakuje.
https://e-teatr.pl/pod-ostrzalem-czolgu-na-baterie-21402
#TeatrPowszechny #PawełŁysak