Nieudana premiera w Starym Teatrze

Nieudana premiera w Starym Teatrze – Teatr Stary, pod rządami dwóch niekompetentnych nieudaczników stacza się coraz niżej.

Kiedy nasz genialny Minister Gliński postanowił całkowicie zaorać Stary Teatr w Krakowie i zamienił Marka Mikosa na dwójkę teatralnych ignorantów rodem z mafii teatralnej, zaczęła się chyba ostateczna agonia tego ongiś wspaniałego teatru.
Ostatnia nieudana premiera w Starym Teatrze, Agnieszki Glińskiej, niestety wpisuje się w ten nurt, który ma za zadanie dobić truchło tego teatru.

 

 

 

nieudana premiera w starym teatrze

 

 

 

 

Nieudana premiera w Starym Teatrze

TRĄBKA I ZADĘCIE

Trąbka do słuchania według powieści Leonory Carrington, reżyseria Agnieszka Glińska, Narodowy Stary Teatr w Krakowie.

 

Surrealistyczną powieść Leonory Carrington, której adaptację możemy oglądać na deskach krakowskiego teatru, wiele zaiste różni od jej scenicznej prezentacji. Rozumiem, że to tylko „według” i „na motywach”, ale jednak szkoda tej przyjemności, jaką daje lektura tekstu, w porównaniu z tym, co oferuje wystawienie tegoż; żal tamtej lekkiej przyjemności obciążonej tu wzniosłym przesłaniem, które polot sprowadza na ziemię.

 

Teatralne deski nie rezonują bowiem nijakim wybiciem się igrców w kierunku radości obcowania z inteligentną igraszką, lecz jedynie czasami zadźwięczą kabaretową zgrywą lub poetycką grą z wyobraźnią.

 

Za długie, a przez to chwilami nużące, udramatyzowanie prostej, a przecie meandrycznie dygresyjnej, biografii pewnej mocno starszej pani zesłanej do zakładu dla kobiet nieprzystosowanych do męskiego świata, cierpi na brak rytmicznego wzorca, przekształca się więc w ciąg sprawnie ustawionych kompozycji scenicznych, którym jednakowoż nie dostaje tyleż zaskakującej somnambulicznej nieciągłości, co oczekiwanej cudowności zestawień, jakich moglibyśmy się spodziewać po autorce niepozbawionej ekscentrycznej inwencji.

 

Cięcia między kolejnymi zwrotami akcji, miast wycinać numery realistycznej konwencji, ucinają możliwą przewrotność narracji, realistyczne charaktery nie mieszczą się w nadrealnych replikach, zamierzona ckliwość przepoczwarza się w niezamierzoną naiwność.

 

Wszystko razem sprawia wrażenie silenia się na wdzięk i jednocześnie usilnych prób jego uniknięcia, pod presją lęku przed niedostateczną powagą moralistycznego podtekstu.

 

Potoczystość raz po raz potyka się na jakimś progu, więc posuwy tańca rozpadają się na porzucone kroki. Dlatego, chociaż na scenie wiele postaci wykonuje wiele ruchów, w tym tanecznych, a słowa leją się potokami, w tym na melodię, nie opuszczało mnie wrażenie zagadkowej statyczności przedstawionego świata. A przecież pracowicie wykonana adaptacja zawiera w sobie szereg zgrabnych chwytów, mających urozmaicić odbiór nadmiaru słów. Marta Konarzewska, wraz z reżyserką Agnieszką Glińską, rozdzieliła postacie na role, zaburzyła chronologię wydarzeń, zapętliła wątki, zaprojektowała powtórzenia i lejtmotywy, a na koniec jeszcze dodała coś od siebie… I do tego ostatniego, ja z kolei, muszę dodać: niestety.

 

Dwie protagonistki dramy, skontrastowane wyraziście pod każdym względem – Anna Dymna starsza i stateczna, małomówna i melancholijna oraz Natalia Kaja Chmielewska młoda, wiotka i zabawna, gadatliwa i zdziwiona światem – świetnie się uzupełniają, składając odrębne aktorskie kreacje we wspólny kolaż emocji, w konterfekt ironicznie niejednoznaczny, niczym portrety Picassa i zaskakująco niejednowymiarowy, niczym płaskie wielościany kubistów. Snuję te porównania z premedytacją, bo plastyczny efekt zabudowy scenicznej robi faktycznie wrażenie żywego obrazu z epoki, nie tak przecież zamierzchłej, a jednak już na tyle odległej, żeby przyglądać mu się z dystansem, nieuchronnie wywołującym sympatię, jaką w koneserach budzić musi spetryfikowana w muzealny eksponat niegdysiejsza rewolucja w sztuce.

 

Zawieszone nad głowami aktorów tajemnicze figury przywodzą na myśl ruchome rzeźby Caldera, pastelowe ubranka, modne sto lat temu, rozbudzają tęsknotę za epoką, w której fantazja nie kłóciła się jeszcze z dobrym smakiem, sztuczny śnieg nad Paryżem, bajkowy pocztylion na wrotkach, a nawet namiętne tyrady rozpoetyzowanych neofitów freudyzmu komponują się w koloryt lokalny, który mógłby słodzić zmysły, gdyby nie dołożono doń sporej łyżki dziegciu w postaci współczesnych wierzeń, zaczerpniętych z ewangelii medialnych doniesień o patriarchalnej dominacji i ekologicznej katastrofie.

 

No cóż, pisarka najwyraźniej skusiła adoratorki swojej twórczości nie rozwiązłością literackich skojarzeń (w powieści centralne miejsce zajmuje mit arturiański), lecz prostymi związkami z bieżącą potrzebą politycznej ekspresji. Prawdą jest bowiem, że autorka i bohaterka opowieści zaczynała jako beztroska (sprytnie korzystająca z darów płci) kotka u stóp mizoginistycznych nadrealistów, a skończyła jako drapieżna (ale nie mniej ponętna) lamparcica na kolanach francuskich feministek, ale robiła to z wdziękiem damy, która ciągnie za sobą sznur wielbicieli, zamiast ciągnąć za sznureczki monotonnie brzmiących sygnaturek. Dlatego eksponowanie jej ideologicznych tyrad, a tym bardziej dodawanie własnych, daje efekt operacji plastycznej…, może i niepozbawionej estetycznych intencji, ale jednak niezupełnie udanej.

 

Trzeba jednak przyznać, że spektakl zawiera w sobie sporo fortunnych pomysłów reżyserskich i dramaturgicznych, przeto gdyby autorkom udało się znaleźć w sobie nieco więcej ducha surrealistycznej zabawy, to otrzymalibyśmy cudami emanujący obrazek kobiecości niezależnej swoją nadrealnością, kobiecości zdolnej wznieść się nad realia męskiej pragmatyki pragnień uwikłanych w pęta mitycznej tożsamości. Bo też o tym właśnie jest historia Leonory – o meandrach fantazmatów, które tworzą labirynt dla Minotaurów zaślepionych zwierzęcą żądzą dominacji i dlatego ślepych na rzucane im przez Ariadny, cienkie nitki ratunkowej liny w postaci kobiecej wrażliwości.

 

Inscenizacyjne zabiegi zdają się to przeczuwać, już łapią sugestię i… gubią wątek. Może dlatego, i może całkiem niechcący, w tym świecie każdego Tezeusza przygniecie jego własna pycha, ale tym samym każda księżniczka zostanie starą panną.

 

Coś niepokojąco prawdziwego wyłazi tu bokiem, obnażając wewnętrzne zakłamanie uprzedzonego spojrzenia.

 

Obserwujemy pełen hipokryzji rytuał wykluczania staruszki z rodzinnej wspólnoty, ale nie dostrzegamy, że ona sama żałuje tylko siebie, bo jest całkiem głucha (czy tylko z racji wieku?) na wezwanie do zagrania własnej w tym układzie roli; przyglądamy się kobietom, które manifestują „prawo” do szaleństwa, lecz nie wolno nam zobaczyć, że oznacza to przyzwalanie sobie na anarchistyczny egoizm.

 

Widzimy ośmieszonych panów i skrzywdzone panie, ale mamy być ślepi na dojmujące wołanie o dopełniającą się binarnie całość.

 

Piękna scena początkowa, przedstawiająca strojący się chór, który w końcu zaśpiewa unisono, sugeruje harmonijny świat współistniejących ze sobą organizmów, co to mogłyby, gdyby chciały, wzajemnie się zauważyć, aby przemienić się w osoby w toku ewolucji zwanej dojrzewaniem. Starość właśnie, starość jako pełnia, a nie jako degradacja, mogłaby się nam wówczas objawić jako spełnienie człowieczeństwa.

 

Tymczasem ta możliwa wspólnota rozpada się na wojujące ze sobą plemiona kulturowych płci. Czy nie dlatego, że każdy definiuje siebie wyłącznie przez to uwikłanie?

 

Carrington wikła swoich bohaterów w grę wzajemnych odbić i niebacznych zderzeń na podobieństwo farsy. W powieści całość zasadza się bowiem na koncepcie nieporozumienia, które okazuje się nadzrozumieniem. Oto leciwa dama, podsłuchująca otoczenie za pomocą cudownej trąbki do słuchania, staje się figurą dumnej odrębności, ale mimowolnie również ofiarą konieczności sprzeciwu. Jej prawdziwą antagonistką nie będzie przeto ani pokorna samica, ani fanatyczna dewotka, ani nawet seksualna samobójcza torpeda, lecz niejaka Carmela, w pełni wyluzowana, autoironiczna i dzięki temu autonomiczna przyjaciółka. Nie ma wątpliwości, że Dorota Pomykała w tej roli całkowicie skradła show i, prawdę mówiąc, najchętniej poprzestałbym na jej monodramie. Trochę to zasługa (albo wina) samego scenariusza, który po prostu postać tę obdarza najciekawszym tekstem, odbierając trochę materiału samej Marion w dwóch wcieleniach. Pomykała gra tu „superbabkę”, umiejętnie pogrywającą zarazem swoim wiekiem jak i swoim seksapilem, co w sumie daje wybuchową mieszankę złożoną z markowanych gestów tańca i flirtu, prowokacji i kpiny, z bezpretensjonalnych parodii i z przekonująco szczerych wyznań. Szczególnie te ostatnie ratują ciężkawą końcówkę spektaklu.

 

Autorki na koniec bowiem wydestylowały z długiego ciągu zabawnych sytuacji monolog feministycznego manifestu, jaki wyłonić miał się, w ich mniemaniu, z żelazną konsekwencją z równoległego do powieściowej story nurtu narracji – łańcuszka złożonego z rozmówek par damsko-męskich w różnych konfiguracjach czytanych z kartki, jakby to samo życie miało wtargnąć cytatem do bajkowego świata fikcyjnych staruszek, żeby fasadą klinicznych przypadków uderzyć w twarze gapiów. Wpisane w strukturę zdarzeń sekwencje banalnych, ale przez to właśnie istotnych, sprzeczek domowych tworzą wyrazistą opozycję do nonsensownych dialogów rodem z azylu dla błędnie zdiagnozowanych pacjentek. Dwa te sploty biegną naprzemiennie, ale wydaje się, że jedynie dla tego realistycznego znalazła się węzłowa pointa.

 

Czego więc właściwie brakuje tej teatralizacji? Brakuje brawury właściwej artystom sprzed czasów, kiedy kobiecość miała w sobie tyle mocy, że przemoc na ustach nie gasiła im uśmiechu na obliczu. Tak pokazać zęby – toż by dopiero była surrealistyczna rewolucja!

 

Trąbka do słuchania według powieści Leonory Carrington. Przekład: Maryna Ochab; scenariusz/adaptacja: Marta Konarzewska, Agnieszka Glińska; reżyseria: Agnieszka Glińska; scenografia i kostiumy: Monika Nyckowska; choreografia: Katarzyna Witek; reżyseria światła: Maciej Edelman; kompozycje: Justyna Skoczek, Wojciech Kiwer. Występują: Natalia Kaja Chmielewska, Lidia Duda, Anna Dymna, Ewa Kaim, Beata Paluch, Anna Paruszyńska-Czacka, Dorota Pomykała, Paulina Puślednik, Anna Radwan, Katarzyna Witek (gościnnie), Alicja Wojnowska, Michał Balicki (gościnnie), Bolesław Brzozowski, Szymon Czacki, Zbigniew W. Kaleta, Zbigniew Kosowski, Grzegorz Mielczarek, Adam Nawojczyk, Łukasz Szczepanowski, Jerzy Trela (gościnnie). Narodowy Stary Teatr w Krakowie (Scena Kameralna), premiera 1 grudnia 2021.

 

Artur Grabowski

 

https://teatrologia.pl/recenzje/artur-grabowski-trabka-i-zadecie/?fbclid=IwAR0QVqp8MSVydrDYMjqW529VNczoY6lQOrCTUzCGOvP-AFfIjy-Ed7lrDcI

 

nieudana premiera w starym teatrze


#TeatrStary