Miłość jest wielkim kiczem dla wszystkich poza tymi, którzy ją do siebie czują…
#miłość #GrzegorzKempinsky #aforyzm #bonmot
1 Comment
paź31
Aurora
Chciałabym opowiedzieć Ci bajkę… Nie, nie bajkę – prawdziwą historię. O dotrzymywaniu obietnic, w świecie, w którym dane słowo już nic nie znaczy i o miłości po grób, w czasach, w których bliskie relacje zdają się być czymś śmiesznym i krępującym.
Było kiedyś dwoje ludzi, poznali się, pokochali, po różnych perypetiach pobrali. Nie ważne co mówili o nich inni, o tym jak z zewnątrz wyglądało to małżeństwo, ważne było to na czym oni budowali swoje życie. On w dniu pierwszej rocznicy ślubu przyniósł swojej żonie hiacynta. I obiecał, że każdego roku przyniesie jednego więcej. Na pozór, ot tak, złożona obietnica, nikt nie przywiązałby do niej większej wagi. Ale On co roku dotrzymywał słowa. Mijały lata, a On w dniu każdej rocznicy przynosił o jeden kwiat więcej. Upłynęło ponad pięćdziesiąt lat, przez te wszystkie lata, gdy tylko coś się psuło, Oni to naprawiali, zamiast się poddać – choć tak na pewno byłoby łatwiej. Był 5 marca 2011 roku (aby pomóc umiejscowić to w czasie i w wydarzeniach, było to dzień po premierze “Małych zbrodni małżeńskich” w Teatrze Śląskim). On jak co roku pojechał do ogrodnictwa po hiacynty. Przywiózł je do domu koło południa, zawołał “Danusiu…”, przewrócił się i już nigdy nie wstał – przyjechało pogotowie, stwierdzono zgon.
I na tym można by skończyć, ale ktoś, kto istniał dzięki nim, kto istniał między innymi dzięki ich miłości, hiacynty, które On przyniósł tego dnia do domu, po przekwitnięciu zabrał i wkopał w ogrodzie (co prawda mówiono, że to bez sensu, przecież one nigdy, przez tyle lat się w tej ziemi nie przyjmowały). Ale wiesz, te ostatnie hiacynty, które On przyniósł co roku zakwitają.
Chciałabym opowiedzieć Ci bajkę… Nie, nie bajkę – prawdziwą historię. O dotrzymywaniu obietnic, w świecie, w którym dane słowo już nic nie znaczy i o miłości po grób, w czasach, w których bliskie relacje zdają się być czymś śmiesznym i krępującym.
Było kiedyś dwoje ludzi, poznali się, pokochali, po różnych perypetiach pobrali. Nie ważne co mówili o nich inni, o tym jak z zewnątrz wyglądało to małżeństwo, ważne było to na czym oni budowali swoje życie. On w dniu pierwszej rocznicy ślubu przyniósł swojej żonie hiacynta. I obiecał, że każdego roku przyniesie jednego więcej. Na pozór, ot tak, złożona obietnica, nikt nie przywiązałby do niej większej wagi. Ale On co roku dotrzymywał słowa. Mijały lata, a On w dniu każdej rocznicy przynosił o jeden kwiat więcej. Upłynęło ponad pięćdziesiąt lat, przez te wszystkie lata, gdy tylko coś się psuło, Oni to naprawiali, zamiast się poddać – choć tak na pewno byłoby łatwiej. Był 5 marca 2011 roku (aby pomóc umiejscowić to w czasie i w wydarzeniach, było to dzień po premierze “Małych zbrodni małżeńskich” w Teatrze Śląskim). On jak co roku pojechał do ogrodnictwa po hiacynty. Przywiózł je do domu koło południa, zawołał “Danusiu…”, przewrócił się i już nigdy nie wstał – przyjechało pogotowie, stwierdzono zgon.
I na tym można by skończyć, ale ktoś, kto istniał dzięki nim, kto istniał między innymi dzięki ich miłości, hiacynty, które On przyniósł tego dnia do domu, po przekwitnięciu zabrał i wkopał w ogrodzie (co prawda mówiono, że to bez sensu, przecież one nigdy, przez tyle lat się w tej ziemi nie przyjmowały). Ale wiesz, te ostatnie hiacynty, które On przyniósł co roku zakwitają.