Łomnicki, przyzwoity furiat

Łomnicki, przyzwoity furiat – fantastyczna w swojej urodzie i bardzo prawdziwa historia Włodzimierza Kaczkowskiego o tym jak Łomnicki wyrzucał go ze szkoły.

“Taki był Tadeusz Łomnicki: furiat, pozer, ambicjoner, ale jednocześnie pedagog walczący o dobro swoich studentów, dobrotliwy opiekun, ale przede wszystkim wybitny aktor z gatunku już nieistniejącego.

Łomnicki, przyzwoity furiat

Łomnicki, przyzwoity furiat

Jak rektor Łomnicki wyrzucał mnie ze Szkoły Teatralnej.

Było to tak. Na początku roku 1981 z jakichś względów dla dyplomu czwartego roku aktorskiego Szkoły Teatralnej w Warszawie zabrakło realizatora. Już nie pamiętam, o co chodziło, czy nie było pieniędzy, czy ktoś się wycofał, czy to z powodu niespokojnych czasów. W każdym razie przedstawienia wieńczącego cztery lata studiów aktorskich dla części roku miało nie być.

No i pojawiła się inicjatywa, żeby taki spektakl zrealizować własnymi siłami.

Poproszono mnie, jako zaufanego człowieka z I roku Reżyserii o pomoc. Wymyśliłem, że mógłby to być „Smok” wg Eugeniusza Szwarca, Witek Bieliński napisał słowa piosenek, Sławek Puchalski muzykę, swoich kolegów z czwartego roku wsparli aktorsko studenci trzeciego roku. Był to ewenement, rzadko zdarzało się, żeby dyplom był realizowany w tej formie, zdaje się, że nawet były jakieś spory o oficjalne uznanie go za dyplom, ale wszystko się jakoś ułożyło.

Ponieważ środki były ograniczone, zbudować autorytet wśród młodszych kolegów też nie było łatwo, więc powstało dzieło, które określa się zwykle jako szlachetnie amatorskie, albo jak kto woli, nie udało się w nim zatrzeć śladów pospolitego ruszenia. Ale, jak to czasami bywa, przedstawienie trafiło w swój czas. Bajka o smoku i zdradzonym, szlachetnym rycerzu, o szalonym burmistrzu i przedstawicielami ludu, którzy zmieniają poglądy w zależności od tego, w którą stronę wiatr zawieje, jakoś łączyła się u widzów z ówczesna sytuację polityczną.

Nawet któryś z nich mnie przekonywał, że w mury zamku, które były scenografią są wyraźną aluzją do murów Kremla. Nawet mi to przez myśl nie przeszło, ale nie oponowałem.

Doszła do tego jeszcze musicalowa forma będąca wtedy rzadkością, w każdym razie na przedstawienie waliły tłumy, i to najczęściej widzów spoza szkoły.

Trochę nie było to na rękę władzom Wydziału Aktorskiego, które wolałyby raczej schować to przedstawienie, czemu się wcale nie dziwię, ale kłód pod nogi też nie rzucały.

Ale ja nie o tym.

Pewnego dnia natknąłem się na korytarzu na panującego nam miłościwie Jego Magnificencję rektora Tadeusza Łomnickiego, który ojcowskim tonem, typowym w odnoszeniu się do swoich studentów, oznajmił:

„ To ja dzisiaj przyjdę na ten wasz spektakl !”

Pełen emocji od razu zacząłem się starać, żeby wszystko wypadło jak najlepiej, uprzedziłem aktorów, poprosiłem o zarezerwowanie najlepszego miejsca w środkowym rzędzie, sam zająłem miejsce w kabinie oświetleniowca, żeby mieć osobisty nadzór nad techniką .

Ale nadeszła 19.00, widownia wypełniła salę, a miejsce w środku wciąż świeciło pustką.

Rozczarowany po kilku minutach czekania, pewien, że rektor się już nie pojawi, dałem sygnał do rozpoczęcia spektaklu.

I to był i pewnie jest właśnie mój problem, przestrzegam tych ustalonych i nazwanych reguł, bo uważam , że skoro się na nie umówiliśmy są rzeczą świętą, a nie bardzo rozumiem dlaczego mam przestrzegać praw zwyczajowych, tych zwykle przestrzeganych intuicyjnie. Wtedy gdzieś z tyłu głowy odezwało się wbijane nam na Reżyserii poczucie, że widownia nie może czekać. No i nie wziąłem pod uwagę, tego, że zupełnie świadomie rektor Łomnicki pojawiał się zwykle jako ostatni na przedstawieniach dyplomowych. Taki przywilej ma podobno również królowa angielska.

Chodziło o celebrowanie wejścia, podziw widowni, a później dobrotliwe skinienie głowy. I wtedy dopiero można było zaczynać.

Ale nikt mi o tym nie powiedział, tego nie uczono na Wydziale Reżyserii. Oglądałem przedstawienia dyplomowe, widziałem ten rytuał, ale wydawał mi się bardziej wyjątkiem niż regułą.

No i to był mój błąd. Nie można było sobie pozwolić na pominięcie tego ceremoniału wobec człowieka, który żartem, a może niekoniecznie żartem, mówił, że „został członkiem KC, bo nie mógł zostać papieżem” i że „zazdrości widowni, że ta ma szczęście go oglądać” .

Kurtyna poszła w górę, przedstawienie zaczęło się toczyć swoim torem, ale po jakichś pięciu minutach do kabiny techników weszła przerażona pani sprzątaczka, która pełniła u nas także rolę bileterki z wezwaniem, żebym koniecznie udał się do gabinetu rektora.

Okazało się, że Tadeusz Łomnicki zjawił się dokładnie kilka minut po właściwej godzinie w celu wiadomej celebracji i pewnie by się wycofał, ale spostrzegła go właśnie wyżej wymieniona pani i zaproponowała mu miejsce na dostawionym krześle, bo wszystkie miejsca, łącznie z tym zarezerwowanym dla niego były zajęte przez osoby posiadające wejściówki.

I tego było już za wiele dla kogoś, kto przyzwyczajony był do zupełnie innego traktowania.

Kiedy blady wszedłem do jego gabinetu wyglądało na to, ze jego wściekłość rozniesie mnie na strzępy. Jeśli by opuścić brzydkie wyrazy to niewiele do mnie dotarło, powtarzało się tylko ustawicznie pytanie, za kogo się uważam, z wyraźną sugestią, gdzie ma znajdować się moje właściwe miejsce. I to miejsce nie było w teatrze, ale w zdecydowanie gorszych rejonach życia.

Mojego tłumaczenia, że przypuszczałem, że rektor się nie pojawi nawet chyba nie udało mi się wyartykułować.

Wyszedłem z gabinetu taki roztrzęsiony, że tego wieczoru upiłem się na umór oczekując najgorszego, czyli wyrzucenia ze szkoły.

Ale następnego dnia nic się nie wydarzyło. Trochę zmieniła się atmosfera wobec spektaklu a rektor Łomnicki nie odkłaniał mi się i udawał, że mnie nie widzi, a ja omijałem go jak mogłem, czekając ciągle wezwania do sekretariatu po odbiór papierów.

Udało mi się przebrnąć jakoś pierwszy rok reżyserii, a potem w grudniu 1981 roku zaczęły się dziać rzeczy ważniejsze niż teatr. Tadeusz Łomnicki rzucił legitymacją PZPR i odszedł ze stanowiska rektora i dyrektora Teatru Na Woli.

Po kilku miesiącach ponownie odkłaniał się uprzejmie, traktując mnie jak każdego ze swoich byłych studentów.

Nawet dwa razy spotkałem się z nim na prywatnych rozmowach po przedstawieniach w Berlinie Zachodnim i w Munster pod koniec lat osiemdziesiątych.

Nie były to najłatwiejsze lata w jego karierze, ale myśląc pewnie, że jestem polskim emigrantem w Niemczech opowiadał o swoich sukcesach i ani słowem nie zająknął się o trudnościach, jakie sprawiało mu środowisko teatralne w Polsce.

Zainteresowanych odsyłam do książki Marii Bojarskiej „Król Lear nie żyje” jednej z prawdziwszych książek o teatrze, jakie czytałem w życiu.

Taki to był nasz rektor: furiat, pozer, ambicjoner, ale jednocześnie pedagog walczący o dobro swoich studentów, dobrotliwy opiekun, ale przede wszystkim wybitny aktor z gatunku już nieistniejącego. Człowiek który był w stanie zmieszać kogoś z błotem w jednej chwili, żeby potem zadumać się wspólnie nad sensem i bezsensem życia, a nawet czasami przeprosić.

I mimo swojej wysokiej pozycji, tak naprawdę nigdy nie posunął się do nieuczciwych zagrań wobec konkurencji, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.

Obecnie dokonuje się tego masowo w białych rękawiczkach, albo po prostu na chama, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia.

Takie to były zabawy, spory w one lata, w których, jako nic nieznaczącemu obserwatorowi czasami zdarzało mi się uczestniczyć.

Włodzimierz Kaczkowski

https://www.facebook.com/wlodzimierz.kaczkowski/posts/2301266669922329


#TadeuszŁomnicki