Liczba kabotynów sceny

Liczba kabotynów sceny – Liczba kabotynów na współczesnej scenie polskiej wielokrotnie przekracza dopuszczalną miarę pisze Bronisław Wildstein.

Trafna analiza tego, że poprzez odejście od tradycyjnego rzemiosła, relacja uczeń – mistrz, i planowanego niby-buntu kulturalnego, liczba kabotynów, antytalentów mających się za geniuszy i prowincjonalnych pięknisiów podpisujących swoje wypociny nazwiskami mistrzów, przekroczyła już dawno wszystkie dopuszczalne granice.

 

 

 

Liczba kabotynów sceny

 

 

 

 

Liczba kabotynów sceny

Czy reżyser może wszystko

Polski teatr przeżywa kryzys. Zastąpienie Tadeusza Slobodzianka na stanowisku dyrektora warszawskiego Teatru Dramatycznego przez Monikę Strzępkę jest tego wyrazem. Można pocieszać się, że upadek teatru w naszym kraju nie jest wyjątkiem, ale czy jest to pocieszenie?

 

Sprawie poświęciłem poprzedni felieton, a kontynuując ją, ryzykuję zniecierpliwienie czytelników. Europa i świat znalazły się na skraju wojny; drukowane bez umiaru pieniądze oraz bezrozumna polityka „ekologiczna” prowadzą do galopującej inflacji i ryzykują globalny kryzys ekonomiczny, a ja w kółko o teatrze?

 

Teatr, jak sztuka w ogóle, to zwierciadło, które pozwala nam zobaczyć, a więc i zrozumieć siebie. Fakt, że jest nim coraz mniej, że jest coraz mniej teatrem, to symptom tego, co dzieje się z naszą kulturą, a więc z nami, a jednocześnie czynnik generujący destrukcyjne zjawiska.

 

Głośna ostatnio Maja Kleczewska, reżyser, która w Teatrze Słowackiego „Dziady” przerobiła na antypisowską agitkę, deklaruje, że arcydzieła opowiada własnymi słowami, bo „wierność autorom bywa niebezpieczna”. Wynika z tego, że ich szyldem sygnuje własne pomysły. Czy reżyser ma prawo zrobić przedstawienia przeciw tekstowi, który formalnie ma wyłącznie ożywić, bo tym przecież, w każdym razie z założenia, jest jego zadanie?

 

Czy jakość dzieła jest jedynym kryterium? Przyjęliśmy, że spektakl sam siebie usprawiedliwia lub potępia. Przedstawienie kiepskie, choćby najbardziej wiernie odtwarzało klasykę, jest nic nie warte, sztuka dobra, choćby kpiła z dzieła, które oficjalnie jest jej pierwowzorem, godna jest aplauzu.

 

Wartościowanie takie wydaje się oczywiste, zwłaszcza w odniesieniu do wiernej adaptacji oryginału, która przynosi nieciekawe przedstawienie. Jeśli jednak przez pokolenia zgadzaliśmy się, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym, to jakim cudem jego staranna inscenizacja może stanowić akt bezwartościowy? Oznacza to, że albo realnie w owej na pozór adekwatnej interpretacji coś szwankuje, albo że nasza współczesna wrażliwość odzwyczaiła się od pewnych form estetycznych, a więc może warto nad nią popracować. Jeśli pewien sposób percepcji był znaczący, a dziś zagubiliśmy go, co tylko w zadufany sposób maskujemy, twierdząc, że „przekroczyliśmy”, oznacza to, że ulegliśmy zubożeniu i nie ma powodu, aby się temu nie przeciwstawiać.

 

Wyobraźmy sobie (choć to rzecz raczej niespotykana) dzieło wybitne zaprzeczające klasyce, na której formalnie było oparte. Dlaczego autor inscenizacji odwołuje się do utworu, który ma znaczenie dla naszej kultury, a więc i tożsamości, aby zasadniczo zmienić jego sens, a nie stworzy własnego, w którym bez żadnych wątpliwości mógłby polemizować z dowolnymi treściami? Czy wykorzystywanie klasyków przeciw nim nie jest manipulacją, która źle się kończy? To, co zarezerwowane było wyłącznie dla mistrzów, którzy – w każdym razie zdaniem nowoczesnych – uzyskiwali prawo do swobody interpretacyjnej nawet największych dzieł, siłą rzeczy musiało się upowszechnić. Dziś każdy, nawet bez żadnego dorobku, uważa się za uprawnionego do dowolnego traktowania nawet największych z nieżyjących autorów. Katastrofalne tego konsekwencje obserwujemy na co dzień. Aby podjąć wartościową polemikę z klasykiem, trzeba być wybitnym artystą, aby go porządnie wystawić, wystarczy być sprawnym rzemieślnikiem. Ilu wybitnych i n scen i zatorów mieć możemy? Czy nawet wielki talent może zmaterializować się bez pracy, którą w pierwszej fazie musi być rozpoznanie i przyswojenie form praktykowanej przez siebie sztuki?

 

Nieomal każdy, kto rozpoczyna karierę w dziedzinie artystycznej, uważa się za geniusza. Terminowanie, nauka rzemiosła powoduje, że twórcy nabierają pokory i zaczynają właściwie szacować swoje zdolności. Zwykle tworzą wtedy na swoim, solidnym poziomie rzeczy interesujące, budują one tkankę kultury, w której dzieła wybitne stanowią ewenement. Współczesna kultura pruje się, gdyż zarzuciła to wypracowane przez pokolenia podejście.

 

Liczba kabotynów na współczesnej scenie wielokrotnie przekracza dopuszczalną miarę. Nawet oni jednak działać muszą według jakiegoś porządku. Staje się nim nowoczesna ideologia, która nauczana jest w szkołach artystycznych i wzmacniana wezwaniem do tzw. buntu – tak zwanego, gdyż ów akt destrukcji zaplanowany jest szczegółowo przez współczesnych nauczycieli sztuki oraz cały establishment tej dziedziny. W ten sposób bunt okazuje się nowoczesną ortodoksją i powoduje, że pomimo zewnętrznych różnic jego manifestacje cechują się nieznaną wcześniej uniformizacją. A sztuka zbuntowana staje się przejawem skrajnego, trywialnego konformizmu. Konfrontację z kondycją ludzką, co było zadaniem teatru, zastąpiły ideologiczne akademie albo doraźne manifesty.
Postęp?

 

Bronisław Wildstein

 

https://e-teatr.pl/czy-rezyser-moze-wszystko-21763


#teatr