Kowalik w Nowym Jorku

Kowalik w Nowym Jorku – Albo “Terror w Nowym Jorku”, to jedno z opowiadań Brunona Wioski z tomu “Niesamowite i erotyczne przygody niejakiego Kowalika”.

Bruno ma niesamowicie lekkie i dowcipne pióro i uwielbiam jego prozę. Tym razem Kowalik trafia do Nowego Jorku, a całą książkę możecie kupić tutaj:

 

https://www.smashwords.com/books/view/720739?fbclid=IwAR0oSWStMBq-dqErZHt2OkDp0Adw0rXKoFBHP5XOpzdcod4u-FdifqmxlOM

 

 

 

Kowalik w Nowym Jorku

 

 

 

 

Kowalik w Nowym Jorku

Terror w Nowym Jorku

Nowy Jork jest bardzo niebezpiecznym miastem. To wie każdy, wiedział to też Kowalik. Przez obytych w świecie przyjaciół, został wielokrotnie ostrzeżony, że po przyjeździe do Nowego Jorku mogą mu się przytrafić kłopoty, a co gorsza, grozi mu tam nawet niebezpieczeństwo i to na każdym kroku. Żona zabroniła mu oddalać się z pokoju po godzinie dwudziestej. I broń Boże zapuszczać się samotnie w małe uliczki.

 

Dostał nawet od przyjaciół kilka pięciodolarówek, na wypadek, gdyby został napadnięty przez narkomanów. „Wystarczy, że dasz pięć dolarów na działkę i zostawią cię w spokoju” – radzono mu.

 

Przyrzekł wszystkim być bardzo ostrożnym. Radzono mu, aby nikogo nie wpuszczał do pokoju. Zdarzają się napady na gości hotelowych i to w biały dzień. Miał się strzec wszelkich posłańców, a nawet przed służbą hotelową powinien mieć się na baczności. Może być przekupiona.

 

Hotel, w którym zamieszkał, należał do hoteli High Socjety i znajdował się na Pięćdziesiątej Czwartej Ulicy. Fundacja Gourmeta, która ponosiła wszelkie koszty pobytu, ufundowała nagrodę wręczaną co pięć lat za wybitne osiągnięcia w dziedzinie kultury.

 

Kowalik jako jedyny europejski artysta został wytypowany przez międzynarodowe jury do nagrody w dziedzinie sztuki. Na konkurs Kowalik wysłał obraz, który już wcześniej wzbudzał kontrowersje. Obraz ten, z okazji dorocznej wystawy okręgowej w Krakowie, został przez jury odrzucony. Trochę przemalował niektóre fragmenty płótna i wysłał do Nowego Jorku.

 

Dużym zaskoczeniem była wiadomość o zakwalifikowaniu obrazu na wystawę, już samo zakwalifikowanie było wielkim wyróżnieniem. Do tej pory żadnemu polskiemu artyście nie udało się jeszcze wystawić tam swojego dzieła, a żadnemu europejskiemu zdobyć nagrody. Dwaj zachodnioeuropejscy jurorzy, tak jak i północnoamerykańscy oraz Japończyk, głosowali za obrazem Kowalika. Jedynie Bułgar wstrzymał się od głosu. A dwaj arabscy krytycy, jako jedyni z jury, nie tylko stanowczo głosowali za odrzuceniem, ale i ostro zaprotestowali przeciwko wystawianiu dzieła. Ponieważ zostali przegłosowani, opuścili obrady, grożąc bojkotem fundacji.

 

Kowalik otrzymał anonimowy list z sugestią wycofania swego obrazu. Proponowano mu nawet, jak to określono w liście, pewną sumę za zniszczenie pracy, która zrekompensowałaby mu utratę ewentualnej nagrody.

 

Do nagrody zakwalifikowane zostały, oprócz Kowalika, obraz Koreańczyka i rzeźba Argentyńczyka.

 

Do momentu wytypowania przez jury głównej nagrody, co stało się w trzy dni po pierwszej turze, Kowalik poruszał się po Nowym Jorku dość swobodnie. Odwiedził miejsce po pamiętnym World Trade Center, gdzie trwały właśnie roboty porządkowe. Parę godzin przesiedział w Central Park. Park ten kojarzył mu się zawsze z „Buszującym w zbożu”, Salingera. Tam przeżył tę książkę po raz drugi. Pomimo że przeczytał ją jako nastolatek, obok „Martina Edena” Londona i „Colas Bregnon” Romain Rollanda, utkwiła mu głęboko w pamięci.

 

O godzinie dwunastej ogłoszono wyniki. Kowalik nie wierzył własnym uszom. Został zwycięzcą. Dostał „Oskara”, a nawet można by powiedzieć, że „Nobla malarstwa”. Cała sala wiwatowała na jego cześć. Oszołomiony tą wiadomością zachowywał się jak nieprzytomny. Podawano go sobie z rąk do rąk. Ludzie gratulowali we wszystkich możliwych językach. Jacyś Arabowie, mówiąc, a właściwie krzycząc, gestykulowali rękami, skacząc przed nim w podnieceniu próbowali mu coś przekazać. Straż porządkowa odepchnęła wzburzonych Arabów, którzy zmuszeni byli do wycofania się. Po wspaniałym bankiecie udał się do swego pokoju. Była godzina osiemnasta. Po drodze w hallu zauważył dwóch ludzi w czarnych garniturach i ciemnych okularach ukrytych za palmami. Wyraźnie spoglądali w jego stronę.

 

Cała ta atmosfera wpłynęła znacznie na samopoczucie Kowalika. Z jednej strony ogromna radość, a z drugiej ostrzeżenia przyjaciół i żony i cała heca z Arabami spowodowały, że siedział jak na szpilkach i nie odbierał telefonów. Miał ich już kilka w dokładnie dziesięciominutowych odstępach, ale nikt się nie zgłaszał. Ktoś zapukał również do drzwi. Kto tam? – zapytał Kowalik po angielsku. Podszedł do drzwi i zapytał jeszcze raz. Nikt się nie odezwał. Zauważył leżącą na podłodze małą, złożoną we dwoje, kartkę. Rozłożył ją. Na kartce była tylko cyfra 11. „Co to ma znaczyć? Jakaś zakodowana wiadomość?”.

 

Zadzwonił telefon. Postanowił go nie odbierać. Ale telefon tym razem dzwonił bardzo długo. Mimo obaw podniósł słuchawkę. „Dostał pan wiadomość?” odezwał się łamaną polszczyzną głos w słuchawce.

 

Kowalik przytaknął.

 

– Proszę być przygotowanym, bez obaw, my pana znajdziemy, nawet jeżeli wtopi się pan w tłum przechodniów. Przyjemnego pobytu życzymy – powiedział ktoś z nieukrywaną radością w głosie.

 

To ostatnie zdanie zabrzmiało dla Kowalika jak pogróżka.

 

– Czego chcecie – zapytał, ale w słuchawce była już tylko cisza.

 

Okup? Tak, na pewno chcą okupu. No jasne. Dostałem pięćset tysięcy dolarów i chcą okupu. Jezus Maria! Oni porwali moją żonę. Mają ją jako zakładniczkę.

 

Podniósł słuchawkę. Recepcja? Proszę o połączenie z Polską. Ale zamiast znanego mu głosu recepcjonistki, uprzejmy, ale obcy, choć bardzo seksowny kobiecy głos zapytał:

 

– Czyżby nie przeczytał pan wiadomości? Dostał pan przecież kartkę. Życzymy panu przyjemnego pobytu w Nowym Jorku.

 

– Oni już zawładnęli wszystkim. Nawet centralą hotelową – myślał ze strachem. Usiadł na łóżku, starając się zachowywać bardzo cicho, najciszej jak tylko mógł. Usłyszał czyjeś kroki na korytarzu. Ktoś chodził tam i z powrotem. Rytmicznie, tam i z powrotem, tuż pod jego drzwiami. Po chwili rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Kowalik siedział jak sparaliżowany, bał się poruszyć. Ktoś włożył klucz do zamka i próbował otworzyć drzwi. Wydawało mu się, że klucz w zamku się przekręcił. Nikt jednak nie wszedł. Po chwili usłyszał, że klucz przekręcił się raz jeszcze. „Zamknął z powrotem” – przeleciało przez myśl zdrętwiałemu ze strachu Kowalikowi. Po chwili zabrzęczał telefon. Podniósł słuchawkę z nadzieją, że to Polska. Ale w słuchawce uprzejmy głos poinformował go, że w portierni hotelowej czekają na niego bilety na następny wieczór, do loży w Metropolitan Opera. Występuje Pavarotti, który zaprasza go do garderoby, chciałby osobiście pogratulować laureatowi. Mercedes hotelowy jest do dyspozycji. Życzono mu jeszcze przyjemnego wieczoru.

 

Ten głos był mu znany. Była to pani dyrektor sekretariatu fundacji. Wielokrotnie rozmawiał z nią po polsku w czasie jej pobytu w Polsce. Ale osobiście poznał ją dopiero w Ameryce. Była siostrzenicą doradcy Reagana, Brzezińskiego, z pochodzenia Polaka, zresztą bardzo w Polsce znanego.

 

Po chwili znowu odezwał się telefon. Kowalik podniósł słuchawkę. Usłyszał w słuchawce: „Kowalik?” Odpowiedział „tak” i zaraz po tym trzask rozłączonego połączenia.

 

Leżąc na łóżku, myślał. O co tu właściwie chodzi? Okup? Ile będą żądać? Za wcześnie cieszyłem się z pieniędzy. Samochód mogę już teraz zapomnieć. Na pewno nie zostawią nic. Pewnie będę dalej jeździł tym starym rozklekotanym volkswagenem. Nawet na naprawę nie będę miał pieniędzy. Obudził go dzwoniący telefon. Brzęczał coraz natarczywiej. Nie reagował na jego natrętny sygnał.

 

Poważnie zaniepokojony, leżał na łóżku nie świecąc nawet światła. Odczuwał już po całodziennych spotkaniach zmęczenie i głód. Bał się zamówić kolację w restauracji hotelowej. Nigdy nic nie wiadomo. Znalazł w kieszeni „marsa” zabranego ze stołu konferencyjnego. Napił się wody z kranu.

 

Nie wiedział, że ma do dyspozycji cały barek. Wszystkie napoje i trunki znajdujące się w nim zostały z góry opłacone przez fundację. Gdyby nie brak doświadczenia hotelowego, mógłby siedzieć spokojnie i popijać szampana lub whisky. W barku znajdowało się także polskie piwo. Ale tego Kowalik nie wiedział i chłeptał z kranu ohydną, chlorowaną nowojorską wodę.

 

Ktoś znowu zapukał do drzwi. Kowalik wstrzymał oddech nie ruszał się i. Ktoś wołał po angielsku: „Kowalik, wiem, że tam jesteś, otwórz”. Po kilku minutach tuż pod jego drzwiami jakieś głosy arabskie dyskutowały i jakby się kłóciły.

 

Po chwili się uspokoiło. Kowalik odetchnął z ulgą. Może mi dadzą nareszcie spokój?

 

Cisza nie trwała zbyt długo. Znowu zagrzechotał zamek w drzwiach. „Co robić? – myślał intensywnie. – Wezwać pomocy, policję? I co im powiem? Muszę rozeznać sprawę trochę lepiej”. Poczuł napływ odwagi. Starając się zachować ciszę, posuwał się po omacku do drzwi. Przez nieuwagę potrącił stolik z kwiatami stojący na środku pokoju. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Przerażony już nie na żarty zamarł nasłuchując. Grzechot w zamku ucichł. Rozległ się odgłos stłumionych, oddalających się kroków.

 

Zdopingowany wywołanym hałasem odważył się otworzyć po cichu drzwi. Nie było nikogo. Przemykał korytarzem, chowając się we framugach drzwi. Minął uśpioną już o tej porze windę. Dotarł do końca korytarza i z bijącym sercem spojrzał w dół klatki schodowej. Zamarł z przerażenia. Za rogiem, o dwa kroki od niego, stało dwóch mężczyzn. Byli odwróceni do niego plecami. Gwałtownie podskoczyło mu ciśnienie krwi. Omal nie krzyknął, ale strach sparaliżował mu głos. Bał się poruszyć. Z przerażenia nie mógł wykonać nawet najmniejszego ruchu.

 

„Musimy go mieć na muszce najpóźniej pięć przed jedenastą” – odezwał się głos w mundurze nowojorskiego listonosza.

 

„A co, jak wyjdzie do miasta? – powiedział drugi.

 

„To żaden problem. Widać, że jesteś nowy. Jesteśmy najlepiej zorganizowani w Nowym Jorku. Nie zrobi ani kroku, abyśmy nie wiedzieli, gdzie jest. Chodź do baru na whisky”.

 

Po chwili ucichły ich kroki. Kowalik stał jeszcze chwilę. Koszula przylepiła mu się do spoconych ze strachu pleców. Zauważył, że cały czas stał nie oddychając. Łapał oddech szybko, jakby po jakimś biegu. Wrócił do swego pokoju.

 

„Co to za mafia tak znakomicie zorganizowana? Ile chcą? Jakie niebezpieczeństwo zagraża mnie lub mojej żonie?”– myślał. „Co oni mają wspólnego z Arabami? A właściwie czego chcą ci Arabowie? Nie namalowałem przecież nic konkretnego. Obraz jest prawie abstrakcyjny. Owszem, jeden fragment może przypomina część gwiazdy Dawida, jednak wyszło to przypadkowo. Czy łączy ich coś z mafią?

 

― Muszę uciekać. Przynajmniej zadzwonię do domu z budki telefonicznej”.

 

Popatrzył przez otwarte okno na ulicę. Ósme piętro. Jakieś trzydzieści metrów w dół. Stało tam kilku podejrzanych typów. Na samą myśl, że miałby schodzić po linie, której zresztą nie miał, zakręciło mu się w głowie. Poza tym mogliby mnie zauważyć ci na dole. Nie mogę zejść po schodach ani wyjść przez okno, więc spróbuję górą. Może przez dach dostanę się do następnego budynku. Tak uciekają zawsze w filmach. Idąc do windy, nie usłyszał najmniejszego szmeru. Wiedział, że jego „opiekunowie”, pijąc whisky, obserwują hall hotelu. Tutaj na górze nie mają teraz nic do roboty. „No a Arabowie? Ale muszę ryzykować’ – myślał. „To jedyne wyjście z tej matni”.

 

Już miał nacisnąć guzik windy. W ostatniej chwili cofnął palec. „Uff – winda mogłaby wzbudzić podejrzenie jego stróży”. Poszedł dalej do schodów.

 

Bezszelestnie, ale bardzo zmęczony po pokonaniu kilkunastu pięter, dotarł na ostatnie piętro. Na dach wszedł po drabince. ― Dobrze, że klapa na dach nie była zamknięta – pomyślał.

 

Prawie czołgając się, przeszedł na następny budynek, na szczęście dla niego miał tyle samo pięter. Drzwi do klatki schodowej były otwarte. Szczęście zaczęło mu wyraźnie dopisywać. W dół wiodły wygodne schody. Klatka schodowa była oświetlona dyskretnym światłem lamp wbudowanych w stopnie schodów.

 

W całym domu panowała cisza. ― Chyba dochodzi już godzina dwudziesta trzecia? – zgadywał. Schodził spokojnie, wiedział, że szczęście go już nie opuści. Dotarł wreszcie na parter budynku. Portiera nie było już o tej porze. Na zegarze zauważył, że była godzina dwudziesta druga pięćdziesiąt dziewięć. ― No, teraz mnie już nie dostaną. ― Nagle jak spod ziemi, zachodząc mu drogę do drzwi wyjściowych, wyrośli jego dwaj umundurowani „opiekunowie”. Odwrócił się chcąc pobiec z powrotem na schody. Ale tam, w rozkroku, trzymając ręce z tyłu, stały trzy umundurowane panie.

 

– No, to już koniec – powiedział głośno Kowalik.

 

– Niestety, dla pana to dopiero początek, panie Kowalik – powiedział jego umundurowany prześladowca, podając mu telefon komórkowy. – To pańska żona.

 

– Co z moją żoną? Ile żądacie?

 

– Wszystkiego dowie się pan od niej. Jest właśnie godzina jedenasta. Myśmy zlecenie wykonali. Jak już powiedziałem, jesteśmy najlepiej zorganizowani w Nowym Jorku, a nawet na świecie. Muszę przyznać, że nie utrudniał pan nam zbytnio pracy. Mieliśmy łatwe zadanie. Ale przy telefonie jest pańska żona, proszę rozmawiać.

 

– Halo – odezwał się do słuchawki zaniepokojony Kowalik łamiącym się ze strachu głosem. – Jesteś cała, zdrowa, traktują cię dobrze? Kto cię porwał?

 

– Oczywiście wszyscy traktują mnie jak jakąś królową. Nawet prezydentowa nie była tak traktowana jak ja. A porwali mnie wszyscy twoi przyjaciele. Świętowaliśmy twój sukces na rynku w Krakowie, w Ratuszowej… całą noc. Postanowili całą grupą złożyć ci życzenia, ale pani w recepcji poinformowała mnie, że nie wie, gdzie jesteś i najlepiej będzie, jeżeli zadzwonię o jedenastej. To u nas właśnie piąta rano. Siedzieliśmy w restauracji i wznosili toasty na twoją cześć. A amerykańska poczta przyrzekła, że zrobią wszystko, aby cię odnaleźć i punktualnie o jedenastej. Zaimprowizować mają mały event, jak się w Ameryce mówi. Ale tutaj też coś ci przygotowano, słuchaj:

 

Happy birthday to you… odezwał się chór głosów w telefonie. Gdy umilkły już głosy z Polski, umundurowane amerykańskie dziewczyny zaśpiewały Kowalikowi pięknie po polsku „Sto lat, sto lat…”.

 

Złożyły mu także gratulacje, i otrzymał kwiaty od przyjaciół z Polski, oraz gratulacje ze związku plastyków wraz z przypomnieniem, że jeszcze ostatnia roczna składka związkowa nie została zapłacona.

 

– Nowojorska poczta wykonuje zlecenia z dokładnością co do minuty – powiedział człowiek w mundurze. Ale jeszcze jedno, panie Kowalik, nie rozumiem, dlaczego wymykał się pan z hotelu przez ten budynek i przechodził przez dach. Mieliśmy trochę kłopotu z tego powodu i musieliśmy szybko się przeorganizować.


#Kowalik