Kobra co czwartek

Kobra co czwartek – Sukces Kobry był niebywały! Ulice w czwartki wieczorem pustoszały, a oglądalność sięgała niemal 90. procent.

Teatr Sensacji Kobra Telewizji Polskiej był absolutnym fenomenem, hitem na skalę światową.

 

 

 

Kobra co czwartek

 

 

 

 

Kobra co czwartek

Jeżeli czwartek, to Kobra

Spór o, to kiedy pojawił się w polskiej telewizji Teatr Sensacji Kobra, prawdopodobnie nie zostanie rozstrzygnięty. Źródła mówią, że pierwszym spektaklem było widowisko reżyserowane przez Adama Hanuszkiewicza wg powieści Agathy Christie „Zatrute litery” (6 lutego 1956), ale najstarsi ludzie go nie pamiętają. Pisze Tomasz Miłkowski w „Dzienniku Trybuna”.

 

Sęk w tym, że nie zachował się żaden ślad – nie tylko nie ma nagrania, bo spektakl szedł na żywo, ale nawet zdjęcia. Toteż o palmę pierwszeństwa walczy z tym spektaklem adaptacja powieści Agathy Christie „Było dziesięciu Murzynków”. Bardziej mi odpowiada ta wersja, bo przy okazji tego spektaklu spotkali się prawdziwi rodzice telewizyjnego teatru sensacji: reżyser Józef Słotwiński i redaktorka Illa Genachow, tłumaczka i autorka dziesiątków scenariuszy widowisk telewizyjnych. Prawdę mówiąc, można by obchodzić w tym roku 70. rocznicę pierwszej Kobry”, bo już 6 listopada 1953 r. – w przeddzień rocznicy wybuchu Rewolucji Październikowej, a więc dla jej uczczenia – z rekomendacji Genachow wystawiono na żywo dramat sensacyjny Leonida Rachmanowa i Jewgienija Ryssa „Okno w lesie” w reżyserii Józefa Słotwińskiego – rzecz rozgrywaną w czasach wojny o dywersancie działającym na tyłach wroga. Przy okazji trzeba przypomnieć, że Doświadczalny Ośrodek Telewizyjny otwarto 22 lipca 1954 roku, tak więc premiera pra-Kobry wyprzedziła oficjalną inaugurację polskiej telewizji.

 

Właściwie to Illa Genachow wymyśliła Kobrę. Korzystając z klimatu odwilżowego, a był to wszak rok 1956, nadciągał Październik, wywalczyła wstawienie do ramówki telewizyjnej widowisk sensacyjnych. Szybko też znalazła szyld Teatru Sensacji, którym stała się sławna na całą Polskę od tego czasu Kobra, intrygujący wszystkich wąż (rysunek arcymistrza polskiej karykatury Eryka Lipińskiego), wizytujący mieszkańców miast i wsi nad Wisłą w każdy czwartek. Powodzenie pomysłu Genachow było niebywałe. Ulice w czwartki wieczorem pustoszały, oglądalność sięgała niemal 90. procent, choć trzeba oczywiście pamiętać o kontekście. Telewizja Polska emitowała wówczas tylko jeden program, telewizorów było niewiele (często gęsto oglądało się telewizję po sąsiedzku całymi stadami), oglądający byli dostatecznie zachwyceni, że coś się na małym ekranie rusza i mówi, seriali zachodnich, a zwłaszcza kryminalnych nikt jeszcze nie sprowadzał, Kobra była ich forpocztą, a powiew zachodniego świata, choćby i przaśny wabił innością. Nawet członkowie Komitetu Centralnego PZPR byli zaniepokojeni, toteż indagowali z przyganą ówczesnego prezesa Radiokomitetu Włodzimierza Sokorskiego, co zamierza z tym zrobić. – A wy? – ripostował Sokorski (tak zapamiętałem jego anegdotę, którą mi opowiadał po latach) – Co robicie we czwartki? Siedzicie w domu, czy spacerujecie? Dyskusja okazała się bezprzedmiotowa, Kobrę oglądali wszyscy.

 

To była rzeczywiście potężna produkcja pod względem ilościowym, a także „przerobu” denatów. Jak obliczyła matka chrzestna Kobry, czyli Illa Genachow, przez pierwsze trzy lata, kiedy pojawiło się niemal 150 premier Teatru Sensacji padło na ekranie 400 trupów. Trudno więc dziwić się, że Krzysztof Teodor Toeplitz z przewrotnością satyryka uznał, iż „zbrodnia była zdobyczą odwilży”. W kolejnych latach statystyki denatów poniechano, ale produkcję kontynuowano aż do roku 1993.

 

Początkowo – ze zrozumiałych względów, choćby zapóźnienia technologicznego – była to produkcja często bardzo uboga. I zaplecze też miała ubogie. Pomysł Illi Genachow, która pracowała niestrudzenie w niewielkim pokoju redakcji przy placu Powstańców, wiecznie zadymionym, okazał się strzałem w dziesiątkę. Bywałem w tym zagraconym pokoiku od czasu do czasu jako tzw. młodzieżowy redaktor naczelny magazynu telewizyjnego „Dla każdego coś miłego”. W jednym pokoju przy kilku biurkach tłoczyły się zawsze zapracowane redaktorki Genachow i Krystyna Linderberg. Genachow wyglądał dość tajemniczo, w czerniach, wiecznie w ścianie dymu i wciąż czymś zaabsorbowana. Andrzej Konic wspominał ją z niezwykłą rewerencją. Cenił jej wiedzę i kulturę osobistą. Widywałem ją czasami poza telewizją – była mamą jednego z moich kolegów z klasy. Nie wiedziałem wówczas, że tak zajmowały ją Kobry. Podejrzewano ją o niejasne związki z tajnymi służbami (pewnie sama tematyka widowisk podsuwała taką myśl, a także jej piękna karta konspiracyjna z lat okupacji), bo oprócz klasycznych kryminałów spod jej ręki zaczęły wychodzić wojenne widowiska sensacyjne i szpiegowskie – trzeba przecież pamiętać, że w to właśnie w redakcji Kobry narodził się pomysł widowiska o poruczniku Klossie. Najpierw święcił wielki sukces cykl spektakli sensacyjnych o Klossie, a dopiero potem serial, który miał stać się przebojem polskiej telewizji na wieki wieków, dzieło życia Andrzeja Konica i Janusza Morgensterna i współpracujących z nimi scenarzystów Zbigniewa Safjana i Andrzeja Szypulskiego (pod pseudonimem Andrzej Zbych). Tak więc Genachow wypromowała teatr sensacji, zdobywała prawa do tłumaczeń, a że posiadła biegle kilka języków na jej maszynie do pisania rodziły się wciąż nowe pomysły.

 

Jeśli Genachow słusznie uchodzi za matkę chrzestną Kobry, to ojcem chrzestnym był Józef Słotwiński – nazywany polskim Hitchcockiem. Wyliczono, że zrealizował około 100 spektakli teatru sensacji, sam też żył niemal sto lat (1908-2005). Przy tak dużej produkcji nie wszystko było najwyższej jakości, toteż przykleił się do niego epitet reżysera drugorzędnego, pracującego na ilość, a nie na jakość. Tymczasem to warunki pracy, skromne środki i technika, wreszcie tempo pracy, sprawiały, że nie wszystko szło jak należy, choć przecież wiele spektakli wyróżniało się starannym przygotowaniem, a emisja wielodniowymi próbami. Jeremiady po prasie, że Kobra zaśmieca polskie umysły, miały prawdopodobnie także podteksty ideologiczne. Słotwiński zasłużył sobie z całą pewnością na wdzięczność. Miał ucho na literaturę, sam sprawnie władał piórem, jego komedia napisana w spółce ze Zdzisławem Skowrońskim „Imieniny pana dyrektora” obiegła wiele polskich scen, a zawędrowała także do kilku teatrów europejskich.

 

Z czułością wspominał kolegę i reżysera Witold Sadowy: „Z biegiem lat cała Polska co czwartek zasiadała obowiązkowo przed telewizorami, aby oglądać jego przedstawienia. Przygotowywał je z niezwykłą precyzją. Odznaczały się lekkością, dobrym smakiem i bezbłędną obsadą”. Sam też się odznaczał dobrym smakiem, był świetnym kompanem, duszą towarzystwa. Słotwiński nie był reżyserem przywiezionym w teczce czy kimś na lewych papierach. Był jednym z pionierów sztuki telewizyjnej, doskonale przygotowany do zawodu. Przed wojną ukończył porządne studia uniwersyteckie we Lwowie ze stopniem doktora filozofii. W czasie wojny jako porucznik Wojska Polskiego znalazł się w niemieckim Oflagu 2B w Arnswalde (dzisiejsze Choszczno), gdzie razem z Leonem Kruczkowski tworzył obozowy Teatr Symboli z niezwykle ambitnym repertuarem. To była świetna szkoła smaku, wystawiano nawet „Dziady”. Przez pewien czas Kruczkowski kierował teatrem, a Słotwiński był kierownikiem literackim, także reżyserował, m.in. „Żeglarza” Szaniawskiego. Za ich czasów był to kwitnący teatr, zapamiętany jako kuźnia przyszłych pomysłów realizowanych już po wojnie.

 

Po wyzwoleniu Józef Słotwiński w odgruzowywanej Warszawie przez kilka lat pracował jako kierownik literacki Teatru Powszechnego, aby od 1953 na trzy dziesięciolecia związać się z telewizją. Reżyserował tu nie tylko Kobry, ale wiele tytułów polskiej i obcej klasyki, a niektóre z tych przedstawień przeszły do historii jako wydarzenia wybitne. W moim prywatnym archiwum zachowały się fotografie ze spektaklu „Kapitana z Koepenick” Carla Zuckmayera (1965) w reżyserii Józefa Słotwińskiego z Jackiem Woszczerowiczem w roli głównej. Jeśli się nie mylę, Woszczerowicz za nic na świecie nie zagrałby w spektaklu reżyserowanym przez byle kogo – musiał więc Słotwińskiego cenić. Na innych fotografiach widzę Słotwińskiego przy pracy z Aleksandrą Śląską i Tadeuszem Fijewskim. Zresztą grał u niego cały ówczesny kwiat aktorstwa – podobnie jak w Kobrach, w których błyszczeli m.in. Andrzej Łapicki, Zbigniew Cybulski, Mariusz Dmochowski, Jerzy Dobrowolski, Irena Kwiatkowska, Zofia Mrozowska, Aleksandra Śląska, Stanisław Zaczyk, Roman Wilhelmi, Piotr Fronczewski, Tadeusz Pluciński, Wieńczysław Gliński, Zofia Mrozowska, Danuta Szaflarska, Ewa Wiśniewska, Wiesław Gołas, Zofia Rysiówna, Jan Machulski oraz, jak pisano „żelazny trzon”, czyli: Edmund Fetting, Wanda Koczewska i Krzysztof Chamiec. Reżyserował nie tylko Słotwiński, ale wielu innych: Janusz Morgenstern, Jan Bratkowski, Michał Bogusławski, Edward Dziewoński, Janusz Majewski, Jerzy Antczak, Stanisław Wohl i Andrzej Konic, a z czasem niemal wszyscy. Rosły ambicje i poziom realizacji, poprawiała się technika, ale paradoksalnie te osiągnięcia przyspieszyły upadek Kobry – widz rozsmakowywał się w coraz bardziej wyrafinowanym obrazie i filmowym tempie. Po roku 1975 realizowano Kobry coraz rzadziej, a ostatecznie, mimo prób reanimacji, okularnik zniknął z ekranu w roku 1993, ustępując miejsca serialom.

Tytuł oryginalny
Jeżeli czwartek, to Kobra

 

Źródło:
„Dziennik Trybuna” nr 35

 

Autor:
Tomasz Miłkowski

 

https://e-teatr.pl/jezeli-czwartek-to-34376


#TV #Telewizja #Kobra