Czeski teatr jest dobry

Czeski teatr jest dobry – O znakomitym przedstawieniu czeskiego autora w Teatrze TeTaTeT w Kielcach i o świetnym czeskim teatrze w ogóle.

Pan Krzysztof Sowiński nie tylko opisuje czeski teatr i to, co różni go od polskiego, nie tylko recenzuje fenomenalną sztukę wystawioną w Kielcach, ale należy także do tego wyjątkowego i nielicznego gatunku ludzi teatru, którzy mają odwagę cywilną ostro skrytykować to, co się dzieje w polskim teatrze.
Na przykład w Teatrze Żeromskiego w Kielcach, gdzie teatralna mafia przejęła władzę i zrobiła z tego teatru teatr “krytyczny”, czyli propagandowy.

 

“Gdzie aktorzy ‘mają zgodnie z zaleceniami „postępowych” reżyserów – „przełamywać tabu’ czyli najczęściej biegać po scenie z gołymi narządami płciowymi i „wyrażać swoje prawdziwe ja” – czyli wrzeszczeć w nadmiarze i bez sensu na scenie, defekując jak hipopotam g…, słowem na „boguduchawinnego” lokalnego widza.”

 

Brawo za to ostatnie zdanie, panie Krzysztofie!

 

Cały tekst pod fotografią.

 

 

 

Czeski teatr jest dobry

 

 

 

 

Czeski teatr jest dobry

Czeski logos

„Teściowe wiecznie żywe” Jakuba Zindulki w reż. Mirosława Bielińskiego w Teatrze TeTaTeT w Kielcach. Pisze Krzysztof Sowiński na blogu bez przeginania.

 

Jest u nas w Polsce powiedzenie “czeski film”, którym to określamy niektóre śmiesznie, ale koniecznie absurdalne aspekty naszego życia. Ale nie ma jeszcze powiedzenia „czeski teatr”? Czy po najnowszej prapremierze w Kielcach przyjmie się taki zwrot?

 

Wielu z nas Polaków nie docenia czeskiej kultury czy literatury (chociaż ma ona od lat swoich wiernych odbiorców) – bo my odwrotnie niż zdaje się większość Czechów bardziej wolimy i cenimy wielkie tematy (jak się to mówi zwłaszcza teraz – wielkie narracje), niż czeskie inklinacje ku opowiadaniu zwykłych historii, przytrafiających się przeciętnym ludziom, w atmosferze smutku, ciepła i piękna przemijania.

 

Odnosimy wrażenie jakby ci nasi południowi sąsiedzi chcieli uchodzić zawsze – nie za agresorów, ale za ludzi prawych, ofiary w tym losu, jak chociażby archetypiczny wojak Szwejk, a chcieli zapomnieć czarne karty swojej historii. Jak np. tę, kiedy to w maju 1945 roku w Pradze po upadku III Rzeszy, dokonują w ramach odwetu za lata okupacji barbarzyńskiego mordu na niemieckich cywilach. Zabili wtedy także grono przebywających w Pradze Szwedów, mimo tłumaczeń tych ludzi, że nie są Niemcami. I jeszcze na dodatek tę zbrodnię skwapliwie wówczas sfilmowano. Na bazie tego powstał dokument „Zabijanie po czesku”(2010). Ten film wstrząsnął widzami i do „Szwejkowego” postrzegania Czechów dodał także dużą przestrzeń mroku. A może to nie jest wina tych ludzi – tylko jak mówił wielki moralista, specjalista od wielkich narracji polski pisarz G.H. Grudziński, to wina faktu, że – w nieludzkich czasach, niektórzy ludzie bywają nieludzcy?

 

Nie górujemy jednak moralnie nad tamtymi zabójcami z czasów drugiej apokalipsy. O nie! Jak łatwo uruchomić darwinizm społeczny, właśnie doświadczamy po dwóch ponad latach „panowania” fałszywej pandemii, na bazie której metodycznie, krok po kroku – niestety bez większego społecznego oporu – wprowadzono znowu, także do Europy totalitaryzm. Także na bazie trwającej wojny Ukrainy z Rosją. Iluż to z nas z radością przyjmuje codziennie informacje m.in. o brutalnych samosądach na „wrogach” dokonywanych przez naszego nowego „sojusznika! Podkręcają nas w tym odhumanizowaniu zorkiestrowane media, prawie wszyscy politycy, i wpływowi uczeni np. w popularnym programie adresowanym do inteligentów pt. „Trzeci punkt widzenia”.  I proces ten dopiero się zaczął, a nie skończył jak wielu sądzi. Niestety – rozpoczęły się nieludzkie czasy. Trzeciej apokalipsy.

 

W Kielcach w teatrze TETATET, na początku nowego sezonu, możemy  oglądać – prapremierową komedię pt. „Teściowe wiecznie żywe”,  pióra czeskiego aktora, reżysera i dramaturga z pokolenia lat 60 XX wieku Jakuba Zindulka. W przekładzie Jana Węglowskiego (autor i tłumacz byli obecni w Kielcach na premierze), w reżyserii Mirosława Bielińskiego.

 

Już tytuł pokazuje, że autor sztuki sięga po stereotypowy konflikt teściowych, które rzadko kiedy, jak znamy to z życia, dogadują się. Że będzie śmiesznie jak w „czeskim filmie” i w polskich domostwach, i… że tak powiem mało oryginalnie.

 

I tak się dzieje w pierwszym akcie tej sztuki. Poznajmy młodą parę Jindrę Sedlákovą i Karela Krála. Akurat w dniu w którym byłem w teatrze tę pierwszą grała niewiarygodnie piękna Magdalena Szczepanek i wiarygodna w roli młodej Czeszki, i debiutujący na scenie Łukasz Oleś, wnoszący do kreowanej przez siebie roli autentyzm i chyba osobiste, chciałoby się powiedzieć „czeskie” ciepło. Słowem – sportretował fajnego gościa, milutkiego misia, z którym chętnie wypilibyśmy kufel piwa. Na zmianę z nimi postaci młodych ze sztuki grają – także równie, ale inaczej piękna Ewelina Gnysińska i przystojniak, ale bez plastikowego nadęcia – Karol Czajkowski. Tak nota bene – jak miło zobaczyć młodych ludzi, którzy na scenie realizują zadania aktorskie, a nie jak to bywa w tzw. teatrach krytycznych, czyli wg mnie propagandowych jak np. teraz w „Żeromskim”, mają zgodnie z zaleceniami „postępowych” reżyserów – „przełamywać tabu” czyli najczęściej biegać po scenie z gołymi narządami płciowymi i „wyrażać swoje prawdziwe ja” – czyli wrzeszczeć w nadmiarze i bez sensu na scenie, defekując jak hipopotam g…, słowem na „boguduchawinnego” lokalnego widza.

 

Wróćmy do fabuły. Młodzi ludzie są szaleńczo w sobie zakochani, potajemnie przed swoimi matkami biorą ślub i zamieszkują razem w „jakiejś – jak twierdzi matka Karla – norze”, czyli przeciętnym mieszkaniu na szóstym piętrze. Oto mamy do czynienia, tym razem w czeskim wydaniu, z klasycznym mezaliansem – on jest synem zamożnej biznesmenki (w tej roli jakby skrojonej pod nią świetna Ewa Pająk), a ona córką starzejącej się hipiski Gene – Jany Sedlákovej (gra ją z niesłychaną energią Teresa Bielińska). Gene mimo upływu lat nadal hołduje modzie „dzieci kwiatów”, a nawet miękko przyjmuje współczesne „zielone” utopijne (a jak się teraz okazuje na bazie dwóch minionych i zbliżających się kolejnych lat – ludobójcze) narracje. Dla relaksu nadal pali „trawę”, i wspomina dziesięciu kumpli z młodości, z którymi równolegle i sprawiedliwie współżyła, realizując wizję wolnej miłości. To jednym z nich, ale nie wiadomo z którym poczęła swoją córkę. Ale ją ta niewiedza nie martwi, gdyż uważa, że z każdym z nich łączyła ją prawdziwa miłość. Matka Karla biznesmenka, nie może zaakceptować tego, że jej syn związał się z dzieckiem takiej „niemoralnej”, na dodatek niezamożnej i nie mającej wysokiej pozycji społecznej osoby. Uważa, że synowi „przejdzie” z czasem miłość do pięknej parweniuszki, jednak na wszelki wypadek, żeby z tego związku nie było dziecka – czyli głównie zobowiązań, ofiarowuje synowi ogromne pudło prezerwatyw, do którego dołączą osobistą instrukcję obsługi (jest znowu zabawnie i to po „czesku”). Rodzicielki w końcowej scenie pierwszego aktu kłócą się i wzburzone wybiegają.

 

Wydawało się, że to już koniec tej zabawnej, ale schematycznej opowieści (nie robię z tego powodu pisarzowi wyrzutów, bowiem wiem, że „wszystko” już zostało powiedziane). Pomyślałem wtedy – co jeszcze może wymyślić autor tej propozycji, co by mnie zmusiło do zajęcia znowu miejsca w teatralnym fotelu. No i po przerwie… się zdziwiłem. Nie chcę zdradzać co się wydarzyło. Zobaczycie sami.

 

Powiem tyle – ta zabawna czeska sztuka płynnie odkrywa nieoczekiwaną, ale jak najbardziej logicznie uzasadnioną warstwę nazywaną eschatologiczną. I niespodziewanie nawiązuje do… wielkich narracji, i zadaje pytanie o sens ludzkiego trwania, o to co jest w nim najważniejsze, również o koncepcję świata, o koncepcję sądu (wbrew niby tylko świeckiej tradycji Czech), także ostatecznego. Tylko zamiast np. przy pomocy monologu Kordiana, daje temu świadectwo – po czesku – poprzez zwykłą rozmowę dwóch kobiet. A kiedy w końcu panie wyzbywają się swoich uprzedzeń, zaczynają m.in. rozumieć, że sensem życia jest także sensowne przedłużenie życia i obie marzą o wnuku, którego jednak na tym świecie nadal nie ma.

 

Przy tej scenie kapnęła mi z oka łza, kiedy sobie przypomniałem, że tylu szlachetnych ludzi wokół mnie często świadomie – pod wpływem manipulacyjnych narracji globalistów o „przeludnionym świecie”, “zmianach klimatu”, bombardowani poczuciem winy, wspomagani workami środków antykoncepcyjnych, i opowieściami głuszącymi w większości z nas wyrzuty sumienia, zaprzeczającymi temu namacalnemu faktowi, że dziecko w brzuchu matki to jednak nie tylko płód – zrezygnowało z posiadania potomstwa. A pointa tego jest taka – Czechy i Polska demograficznie się zwijają z tego świata. I żal, że być może nie będzie już Haszków i Grudzińskich piszących w „dziwnych” językach.

 

Syntetyzując. Jakub Zindulka, człowiek z ateistycznego kraju, to jednak pisarz filozofujący w tradycji przed postmodernistycznej, teocentryczny, odwołujący się do niszczonego właśnie w niekończących się seriach antykultury – logosu; w głębokim sensie tego słowa (starożytnego rozumu, sensu, porządku, a nawet chrześcijańskiego Boga), mowy, słowa – tyle, że słowa lekkiego, nieznośnie czeskiego.

 

Pewnie nie można powiedzieć na bazie tej jednej sztuki, że w języku polskim zakorzeni się pojęcie „czeski teatr”, ale ufam, że kiedyś tak się stanie.

 

Krzysztof Sowiński

 

https://e-teatr.pl/-logos-29884


#Teatr