Agonia narodowej sceny

Agonia narodowej sceny – 7 lat po tym, jak zaczęła się agonia Teatru Starego pod dyrekcją Jana Klaty, teatr umrze pod Waldemarem Raźniakiem.

Agonia Teatru Starego zaczęła się wraz z przejęciem dyrekcji przez Jana Klatę. Przez 4 lata jego dyrektury teatr zaliczał fiasko, za fiaskiem, Klata nadymał się coraz bardziej pod wpływem mitologizowania własnych nieistniejących sukcesów, teatr popadał w artystyczny niebyt, odeszli z niego najwybitniejsi aktorzy na znak protestu tego, co robiono z tym ongiś znakomitym teatrem, a frekwencja pikowała do tego stopnia, że nawet zarządzone przez Klatę wejściówki za 1 zł, nie uchroniły go przed frekwencyjnym bankructwem.

 

Ta agonia została zauważona i zarejestrowana przez Elżbietę Morawiec w tekście poniżej.

 

Wydaje się, że nie mogło być gorzej.

 

Ale ja zapewniam Was, że ta agonia to dopiero początek i że pod Waldemarem Raźniakiem Teatr Stary umrze. Pytanie tylko jak szybko.

 

Tekst czytelny na komórce:
https://www.facebook.com/grzegorz.kempinsky/posts/10220195419330129

 

 

Agonia narodowej sceny

 

Agonia narodowej sceny

Mogę śmiało powiedzieć, że wychowałam się jako krytyk w blasku złotej ery Starego Teatru w Krakowie. Lata 60. i 70. – wielkie inscenizacje Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Andrzeja Wajdy, później też Grzegorzewskiego i Lupy. Historyczną nagrodę Drożdży w r. 1974 trzej wielcy reżyserzy i dyrektor Gawlik dostali za kształtowanie świadomości narodowej. To, co się dzieje za dyrekcji Jana Klaty (dyrektor od stycznia 2013) to powolne konanie dokonań i legendy Starego Teatru. A właściwie – mordowanie tej legendy i zasłużonej chwały – pisze Elżbieta Morawiec w Tygodniku Solidarność.

 

Nowy dyrygent znakomitej sceny udziela obrazoburczych wywiadów na prawo i lewo, deklaruje się jako ten, który powali Kraków na kolana, wpuści świeże powietrze do Starego itd., itp. Już “Trylogia” Sienkiewicza, przysposobiona przed paru laty przez Klatę, zapowiadała katastrofę i licencjonowanego skandalistę, który świetnie wie, gdzie stoją konfitury. Polacy, zgodnie z obowiązującą zasadą pedagogiki hańby, zostali w tym spektaklu przedstawieni jako antysemici, bezsensownie potrząsający szabelką we wszystkich swoich wysiłkach zbrojnych. A całość rozgrywała się w jakimś szpitalu wariatów. Słowem – “Polskość to nienormalność”, jak wcześniej stwierdził dzisiejszy premier, Donald Tusk.

 

Spektaklem otwierającym nowy sezon był “Poczet królów polskich” (reżyseria Krzysztofa Garbaczewskiego). Artysta ów, obsypany już wszystkimi możliwymi nagrodami, paszportami itd. zjechał do nas z Poznania, gdzie w Teatrze Polskim wespół z grupą zaufanych współpracowników, a głównie tzw. dziś dramaturgów napisali na nowo “Balladynę” Słowackiego, obfitującą językowo i obrazowo w wytworne sceny – jako to panienka w wannie eksponująca plastikowego fallusa, że od cytowania dialogów nasyconych wulgaryzmami się powstrzymam. Onże laureat spreparował, posiłkując się strzępkami “Akropolis” Wyspiańskiego (wiadomo Kraków), obraz zidiociałego podziemia w czasie okupacji. Posługująca się jako pseudonimami imionami królów banda czubków usiłowała w ramach akcji patriotycznej wykraść Hansowi Frankowi… arrasy z Wawelu. Jak wiadomo, arrasy podczas wojny były w Kanadzie i doprawdy trudno zgadnąć, o co twórcy spektaklu chodziło. Z dwu możliwości – albo reżyser ignorant albo durniów postanowił zrobić z polskiego podziemia – przychylam się do tej drugiej. Takie są “trendy” i świadomy twórca się ich trzyma. Deser zachował jednak Jan Klata dla siebie, wystawiając “Do Damaszku” Strindberga. Rzekomo w hołdzie i w nawiązaniu do tradycji Konrada Swinarskiego. Rzeczywiście, wielki artysta przed swoją tragiczną śmiercią w katastrofie lotniczej pod Damaszkiem przygotowywał się do realizacji Strindberga. Potrafię zamknąć oczy i wyobrazić sobie to przedstawienie, które z wyroku losu nigdy nie powstało. Jako wielki rozrachunek z własnym losem, namiętny dialog z Bogiem, na miarę Pasoliniego, wielką ludzką przygodę z życiem, winą i grzechem, szukaniem sensu – i odkupienia. Bardzo nierówny, ciemny dramat Strindberga z pewnością otwiera takie możliwości. Jest to dramat drogi, nawiązujący do chrześcijańskiego pojęcia “homo viator”. Moralitet – bohaterem jest N. Nieznajomy, czyli Każdy. Do Damaszku – czyli u Strindberga powtórzona przez Everymana droga apostoła – od Szawła do Pawła. Metafizyka splata się tu z poetyką snu, niekiedy kompletnie absurdalną, motywacje wewnętrzne postaci bywają zgota groteskowe. Ołówek reżyserski musi tu być niezwykle czuły.

 

Wobec tego, co zobaczyłam na scenie Narodowego Starego Teatru w Krakowie jestem kompletnie bezradna. Jak opisać absolutny bełkot, zupełne oderwanie znaku teatralnego od znaczenia, gest i ruch aktora zaciemniający przekaz, inwazję muzyki-ogłuszającej, nakładanej nachalnie na dialog między postaciami. Spróbujmy to uporządkować. Sporo tekstu Strindberga pozostało. Od czegóż jednak w teatrze “dramaturg”. W tej roli wystąpił zastępca Jana Klaty, Sebastian Majewski. Klata zaadaptował, Majewski – “przepisał” (recepta jak w “Balladynie”, a stoi za nią nie tylko koncept, ale i pieniądze zapewne). Więc pan Majewski, stwarzając dwie postaci, nazwijmy je siostry funebralistki (śpiewaczki noszące na ramionach długowłose maski) dopisał im odę do… reklamówki retro. Rzeczywiście wnoszą na scenę torbę znaną z targowisk, wielką z uszami. Głębi znaczeń nie śmiem tu nawet domniemywać.

 

Twórcy, mając zapewne nikłą świadomość, że widz może się pogubić, gdzie jest i czego słucha – przeto w pewnym momencie, przy wyciemnionej scenie, puszczają z głośników: August Strindberg (z imitowanym szwedzkim akcentem). N. stał się u Klaty-Majewskiego “performerem muzycznym”, a człowiekiem drogi jest, jako że wjeżdża na scenę na luksusowym rowerze, przypominającym harleya.

 

Trudno doszukiwać się sensu w przedstawieniu bez sensu. Całość rozgrywa się w funebralnej scenerii jakiejś wielkiej kaplicy czaszek, aktorzy sprowadzeni są do roli istot animalnych – raczej wrzeszczą niż mówią, miotają się w histerycznych, epileptycznych figurach jakiegoś tańca świętego Wita, wspinaczkach po ścianach. Chrystus pojawia się jako zupełnie marginalna postać, ot przechodzień, w szarym ni to dresie ni to ferszalungu. Coś mu tam nad czołem błyska (cierniowa korona?), ale co – nie sposób dostrzec. Namaszcza bohatera wskazówką, aby szedł ku 7 stacji (drugi upadek Chrystusa pod krzyżem) i znika jak ktoś kompletnie bez znaczenia. Pełny dekonstruktywizm.

 

Śmiertelnie zmęczona spektaklem popatrywałam na widownię, młodą tego wieczora. Twarze kamienne, wpatrzone w scenę, szklane spojrzenia. Ani cienia zniecierpliwienia, znudzenia, po przedstawieniu – burzliwe oklaski. Wątpię, aby cokolwiek z tego zrozumieli, ale są znakomicie wytrenowani – oklaskiwać trzeba wszystko, co nam podają. To przecież podstawowa nauka całej dzisiejszej rzeczywistości. Nawet się temu bardzo nie dziwię, odrobili lekcję konformizmu. Dziwię się natomiast aktorom i to wybitnym jak Dorota Segda czy Krzysztof Globisz, że przyjęli role w tym przedsięwzięciu. Przykro patrzeć, jak Globisz-żebrak kąsa własną rękę, wypluwa kwestie raczej niż wygłasza, zanosząc się skowytoszczekaniem psa. Czy ci dwoje, mając tak wysoką pozycję zawodową, musieli się wdać w tę imprezę? Czy ich obowiązkiem, ludzi zakorzenionych dorobkiem w największych sukcesach Starego Teatru, nie była odmowa uczestnictwa a tym samym obrona wielkiej tradycji? Kto ma być jej kustoszem przed zakusami “ponowoczesnych”, jeśli nie średnie i starsze pokolenie?

 

Jest stary aktorski przesąd, wedle którego trumna na scenie przynosi klapę. U Klaty trumny nie ma, jest szklana tomba ze szkieletem wewnątrz. Cokolwiek symbolizuje ponad znaczeniami zamierzonymi – obdarcie Strindberga do kości, anihilację marzenia Konrada Swinarskiego na pewno jest też znakiem agonii narodowej krakowskiej sceny. Dramatycznym, krzyczącym znakiem,

 

Autor:
Elżbieta Morawiec

 

23.10.2013

 

https://www.e-teatr.pl/


#TeatrStary